środa, 27 marca 2013

Uwaga, policjant!

Kilka dni temu okropnie się zezłościłam, a to za sprawą niezbyt uczciwego Pana Policjanta. Słyszałam z różnych opowieści, że z podobnymi sytuacjami można spotkać się na Ukrainie, czy nawet w Czechach. Nie rozumiem jednak jak ludzie mogą coś takiego tolerować bez mrugnięcia okiem.
Otóż parę dni temu po skończonym spotkaniu wyjeżdżaliśmy motorem spod podziemnego parkingu galerii w centrum miasta. W Indiach nie ma znaków drogowych, a tym bardziej opisów ulic. Tak więc skręciliśmy w lewo, w ulicę która prowadziła do głownej arterii. Na rogu przy samej M.G. Road ustawiło się chyba z 10ciu policjantów, którzy radośnie nam oznajmili, że jedziemy pod prąd (co w Indiach nie jest niczym nadzwyczajnym i już nie raz widziałam policjanta, który w ten sposób skracał sobie drogę). My jednak mieliśmy dobre zamiary. Wytłumaczyliśmy, że nie ma znaku, że to jest one-way-road, ale policjant się tylko uśmiechnął i kazał nam zapłacić 100 rupii. Zezłościliśmy się i kazaliśmy mu pokazać jakiekolwiek oznakowanie, wtedy damy mu 1000 rupii. A on tylko zaczął oglądać nasz motor, zauważył, że Pari ma rejestrację z Tamil Nadu, a nie Maharasztry, za co dostaliśmy kolejne 100 rupii. Zapłaciliśmy mu te pięniądze, a on zaraz schował je do kieszeni i nie wypisując żadnego kwitka pozwolił dalej już jechać pod prąd. Nie chodzi już o te 200 inr, ale o zasady. Ludzie zarabiają tutaj niewiele, od 6000 inr do 20 000 inr waha się przeciętna pensja w tym stanie. Nikt jednak nie reaguje, wszyscy przymykają oczy i grzecznie płacą. 

Holi hai!

W marcu wypada jedno z najważniejszych świąt hinduskich, czyli Holi, powitanie nadchodzącej wiosny. Święta hinduskie z reguły odbywają się zgodnie z kalendarzem księżycowym, w którym zarówno pełnia, jak i nów uważane są za pomyślne. Holi odbywa się w noc podczas purnima, czyli pełni i wyznacza koniec zimy. Hindusi uwielbiają uroczyste obchody i tak już w przeddzień Holi zapalane są stosy, a kukła demonicy Holiki palona jest na znak zwycięstwa dobra nad złem.

Na zdjęciu widać stos w naszej society Konark Campus:

Następnego dnia Indusi wylegają na ulicę i spryskują się nawzajem barwioną wodą lub posypują gulalem, czyli czerwonym proszkiem. Tak mówi tradycja, bo w dzisiejszych czasach proszki są dostępne we wszystkich kolorach tęczy. Podobno to kolorowe święto poświęcone jest Krysznie i ma przywoływać jedną z wielu jego zabaw z pasterkami... ;-)



Parę ujęć Holi w naszej society:



Taki kolorowy śmigus-dyngus :-)














A na koniec hit z 2013 roku z filmu "Yeh Jawaani hai deewani", który świetnie oddaje ducha Holi!


czwartek, 21 marca 2013

Miłość czy obowiązek?

Chciałabym poruszyć dzisiaj temat aranżowania małżeństw w Indiach. Nie będę się tutaj opierać na żadnych statystykach, lecz na moich własnych spostrzeżeniach, które zebrałam w trakcie rozmów z wieloma kobietami. Zacząć jednak pragnę od mężczyzn. A dokładniej od obrazu typowego faceta w tym kraju. Zawsze jednak trzeba wziąść pod rozwagę, że wszędzie znajdziemy odstępstwa od reguły!
Typowy chłopak w Indiach, i nie ma tutaj znaczenia czy wyrósł on w bogatej czy w biednej rodzinie, zawsze zajmuje specjalne miejsce w jej hierarchii. Niestety muszę to powiedzieć, ale chłopcy są w Indiach faworyzowani. Myślę, że w dzisiejszych czasach nie jest to tylko kwestia tego, że dziewczynkę trzeba wydać za mąż (w Indiach na słowa: "chcę robić karierę, nie chcę mieć dzieci" nie ma miejsca), że trzeba ją odpowiednio odprawić i zapłacić rodzinie męża. Wielu hindusów odchodzi od tego zwyczaju, choć ci "tradycyjni" są ciągle w większości. Myślę, że zjawisko to leży w mentalności ludzi żyjących tutaj i muszą minąć jeszcze przynajmniej dwa pokolenia, aby myślenie to uległo zmianie. Do dzisiaj w Indiach ciężarna kobieta nie dowie się od żadnego lekarza czy będzie miała synka, czy córeczkę. Zdradzenie płci przyszłego potomstwa jest tutaj surowo zabronione. Chłopcy w Indiach mają też łatwiejsze życie niż dziewczynki. W biedniejszych rodzinach to chłopcy będą posyłani do szkoły, będą mogli się uczyć. W wielu rodzinach zdarza się, że gdy nie ma pieniędzy na kontynuowanie nauki przez oboje rodzeństwa, siostra poświęca się dla brata. Jest to przypadek jednej z bliskich mi osób w Indiach. Rozmawiając z nią zapytałam się, czy nie jest jej żal. Chciała zostać inżynierem, lecz jej życie potoczyło się całkiem inaczej. Jej odpowiedź była jednoznaczna: "Tak, jest mi żal, ale chciałam się poświęcić, żeby mój brat miał lepiej. Ja będę miała męża. Co zrobić...".
W Indiach coraz więcej się zmienia, najmłodsze pokolenie jest już powoli wychowywane w inny sposób, jednak problemem jest tutaj zbyt duża liczba ludzi niewykształconych i analfabetów. Żyją oni w bardzo tradycyjny i restrykcyjny sposób, folgując zasadom, które sprawdzały się kilkaset lat temu, lecz dzisiaj niszczą życie wielu osób. W kobietach indyjskich rodzi się jednak nowa świadomość, uczą się, studiują i wyjeżdżają za granicę poznając nieznany dotąd świat wolności. Nie mówię, że są one nieszcześliwe, ale żyją w pewnych ograniczeniach i powoli zaczynają to odczuwać. Tradycje nie są złem, powinny być pielegnowane. Lecz jak ostatnio zapytała mnie moja koleżanka Mrs. Manju: "Jak uważasz, czy kraj taki jak Indie powinien trwać niezmiennie w swoich tradycjach, czy powinien je pielęgnować? Czy powinniśmy oddać się nowoczesności i zapomnieć?". Odpowiedziałam jej, że zawsze powinni pielęgnować tradycje, lecz także próbować "dopasować" pewne zwyczaje czy zachowania do dzisiejszych czasów, gdyż niektóre z nich są po prostu krzywdzące. Mrs. Manju przytaknęła mi, ale odpowiedziała: "No właśnie, a Indie niezmiennie od setek lat praktykują i pielęgnują to co zaprzeszłe i niepotrzebne". Ona sama wyszła za mąż z miłości. Jej mąż wyznaje inną religię, ona jest wegetarianką - on nie, ona pochodzi z bardziej konserwatywnej rodziny, on z otwartej. I choć widzę w niej wiele uległości, jest to niesamowita kobieta, która walczyła o swoje dobro stawiając czoło wszystkim, którzy stali na drodze do jej małżeństwa. Mrs Manju ubiera się w "zachodnie" ubrania, a ślub wzięła w normalnej sukience. Zupełnie inaczej niż Mrs. Vidya. To przemiła kobieta, pani domu, której małżeństwo było zaaranżowane. Pewnego dnia kawaler został przyprowadzony do jej domu i przedstawiony rodzicom. Ona sama nie miała nic do powiedzenia. Zadano w prawdzie pytanie "czy tak?", ale Mrs Vidya, jak mi wytłumaczyła, nie mogła udzielić innej odpowiedzi. Gdyby to zrobiła, jej matka zmusiłaby ją do małżeństwa. Nie mogła więc poczekać na innego ewentualnego kandydata. Zapytałam dlaczego: "Pai (jej mąż) jest inżynierem, ma dobrą pensję, ma dobrą pozycję w społeczeństwie". A więc wszystko o co chodzi to wysoki status ekonomiczny? Nie tylko, także dobre wykształcenie odgrywa w tym kraju ważną rolę. Oczywiście zdarzają się rodziny dające córce wolną rękę w wyborze kandydata. D. była przez wiele lat zakochana w pewnym chłopcu. Prosiła, żeby przedstawił ją swoim rodzicom, żeby powiedział o ich miłości. Przez pięć lat odrzucała kolejnych kandydatów, a rodzice powoli się niecierpliwili. W końcu prawda wyszła na jaw. Matka chłopaka zagroziła popełnieniem samobójstwa. Chociaż rodzice dziewczyny widząc jak cierpi zgodzili się na to małżeństwo z chłopakiem z odmiennej kasty, to jego rodzice zagrozili skandalem. W wieku 28 lat D. zaakceptowała swojego obecnego męża. Był to pierwszy kandydat narzucony przez rodziców. Architekt, z "dobrej" rodziny. Zapytałam jej, co czuje do niego, jak to jest poślubić całkiem obcego mężczyznę. Odpowiedziała mi, że to jest to chyba miłość, przywiązanie - w końcu to jej mąż. Ale wspominając swoją pierwszą miłość rozpłakała się. Minęły cztery lata, a ona wciąż nie może zapomnieć. Czy ich małżeństwo jest szczęśliwe? Nie mam prawa o tym decydować. Ale z moich obserwacji to nie bardzo. To znaczy nie kłócą się dużo, bo ona na wszystko się zgadza, żeby był spokój. A on uważa, że tylko mężczyzna może podjąć właściwą decyzję. Z jednej więc strony, małżeństwa aranżowane są "szczęśliwe". Nie ma w nich jednak najczęściej ani krzty partnerstwa. Żona pewnego znajomego kilka miesięcy temu urodziła córeczkę. Opiekuję się więc nią i domem, a mąż pracuje. Kiedy jednak on ma wolny czas, to nie poświęca go rodzinie. Pięknego niedzielnego dnia on umawia się na plażę ze swoimi znajomymi, a ona zostaje sama w domu. Każde ma tak naprawdę oddzielne życie, oddzielnych znajomych. Myślę, że ta smutna sytuacja to wynik tak małej ilości szkół koedukacyjnych w tym kraju i braku swobody w przebywaniu ze sobą poza szkołą. Chłopcy i dziewczynki od najmłodszych lat bawią się oddzielnie. Uczą się być ze sobą tylko w ramach jednej płci. Chłopcy w wieku 16-18 lat chodzą ulicami obejmując się lub trzymając za ręce. Nie, nie są to żadni homoseksualiści. Po prostu w Indiach chłopiec nie może iść za rękę z dziewczyną, chodzi więc z innym chłopcem. Czasami mam wrażenie, obserwując chłopaków tutaj, że są strasznie dziecinni i niedojrzali. Nie wiedzą jak się zachować wobec kobiety, żartują w sposób zupełnie nieadekwatny do ich wieku. Po mieście chodzą więc "bandy" dziewcząt lub chłopców, czasem nawzajem sobie dokuczając. Jest to aspekt Indii, którego bardzo nie lubię. To również między innymi dlatego nie mogę ubrać letniej sukienki, czy koszulki na ramiączkach, a na plaży muszę zapomnieć o bikini. Reakcje są bardzo niezdrowe i niedojrzałe.
Z drugiej strony brak świadomości czyni te małżeństwa bardzo nieszczęśliwymi. Kobiety biedniejsze, niewykształcone nie wiedzą, że jest gdzieś inne życie, gdzie kobiety nie tylko służą, ale także są kochane. Niestety tutaj, nawet gdy kobieta jest maltretowana, nie ma prawa się uskarżać i musi przyjąć to z pokorą. Poznałam jedną kobietę, która powiedziała "nie" mężowi, który ją bił. Doszło do rozwodu, lecz ona została w swojej miejscowości potępiona. Uciekła jednak do miasta i znalazła swoją miłość.
Być może moje opinie są zbyt emocjonalne i subiektywne, lecz rozmawiając z tymi kobietami ciężko jest się nie zaangażować. Większość historii które poznałam są dramatyczne. Indie zmieniają się jednak cały czas i rozwijają. Coraz więcej dziewczyn chce chociaż decydować o swoim przyszłym partnerze. Dlatego bardzo podziwiam B. Jest młodą, bardzo utalentowaną dziewczyną, obecnie kończy studia doktorskie w Bostonie. Ja natomiast poznałam ją w Berlinie. B. zakochała się w najlepszym przyjacielu mojego Pariego. R. odwzajemnił to uczucie, lecz obie rodziny były na nie, z powodu różnic kastowych. R. pochodzi z bardzo bogatej i wysoko postawionej rodziny, ona natomiast z rodziny inteligenckiej, lecz z niższej kasty. Walczyli długo o swoją miłość i wygrali. W sierpniu zeszłego roku zostali małżeństwem :-)...

poniedziałek, 11 marca 2013

Cienie i blaski transportu w Indiach


Kiedy wylądowałam w Bombaju byłam bardzo podekscytowana. "Jestem w Indiach" - pomyślałam i zaraz dopadła mnie indyjska rzeczywistość. Już na lotnisku przy odbiorze bagażu dowiedziałam się, że hindusom generalnie nigdy się nie spieszy. Ponad to, co kilka minut z powodu przerw w dostawie prądu, taśma się zatrzymywała, ktoś przychodził, krzyczał i taśma znowu startowała. Jednak mojej walizki ciągle nie było. Już miałam przed oczami najczarniejsze scenariusze, gdy wreszcie po prawie dwóch godzinach zobaczyłam moją walizeczkę. Musiałam jednak jeszcze przedrzeć się przez urząd imigracyjny. Ustawiłam się w kolejce, która prowadziła do niewiadomokąd i oczekiwałam na swoją kolej. Po kolejnych trzydziestu minutach podszedł do mnie jakiś urzędnik i kazał przejść do działu VIPów. Wzbraniałam się tylko przez moment. Pan celnik, wielce niepocieszony, gdyż okazałam się być nie-VIPem, zaczął wypytywać mnie, co mam zamiar robić całe 6 miesięcy w Indiach. Zmuszona byłam skłamać i wreszcie wbito mi do paszportu upragnioną pieczątkę. Po drodze do hali przylotów znowu jakiś paragonik i byłam wolna! Kiedy jednak opuściłam korytarz by wyjść na zewnątrz, stanęłam jak wryta. Wszędzie ludzie, z transparentami, kartkami - i jak tu odnaleźć w tym tłumie Pariego! Na szczęście on mnie jakoś wypatrzył i udaliśmy się do naszej taksówki.
Na zdjęciu ja na lotnisku w Bombaju:

Nasz kierowca miał zawieść nas do Pune. Byłam wprawdzie zmęczona po podróży, ale i podekscytowana, więc nie odrywałam wzroku od okna. Bombaj jest ogromnym, ponad 13-milionowym miastem, stolicą stanu Maharasztra. Przejeżdżając ponad 50 km przez miasto widziałam pięknie podświetlone wieżowce, ale i blokowiska i slumsy. "Domki" tam są zrobione z kilku kawałków blachy. Na zewnątrz powywieszane pranie, zaniedbane dzieci... Ciężko mi było na to patrzeć, ale chyba to właśnie są Indie...

Dalej przejeżdżaliśmy przez dość górzyste tereny, serpentynami i kiedy zaczęło świtać ogarnęło mnie przerażenie. Otóż w Indiach nie ma znaków drogowych. Są za to nakazy: 'Jedź wolno', 'Nie jedź pod prąd', 'Oszczędzaj elektryczność'. Z tą jazdą pod prąd to nie przesada. Czasami, gdy jest zbyt duży korek lub z jakiegokolwiek innego powodu, hindusi prowadzą samochody drugim pasem nie zważając na jadące z naprzeciwka pojazdy. To ty musisz uważać. Hindusi prowadzą bardzo szybko i moim zdaniem nieostrożnie. Każdy jedzie tą częścią drogi, którą chce. W Indiach obowiązuje ruch lewostronny, jednak i to nie przeszkadza, aby wyprzedzać z lewej strony. Wyprzedzać można też na ciągłej, pod górę i na zakręcie. W nocy szaleją też na ulicach tzw. 'lori', czyli ciężarówki przewożące wszelkie towary.

Jadą one bardzo szybko, czasami zatrzymują się na środku ulicy bez żadnego widocznego powodu, bez żadnej sygnalizacji świetlnej mówiącej: tutaj jestem, stoję. Pojazdy te są zazwyczaj bardzo stare, co słychać też na każdym zakręcie. Na szczęście lori mogą poruszać się tylko w nocy między godziną 20stą, a 8mą rano. Kolejnym z minusów indyjskiego transportu jest fakt, że w tych warunkach nie przestrzega się zapinania pasów. Co wiecej, większość taksówek, czy nawet samochodów prywatnych będzie miało pochowane zapięcia do nich, więc nawet przy odrobinie dobrych chęci, pasów nie zapniemy.
Co więc robi się tutaj w Indiach, żeby zaznaczyć swoją obecność na drodze? Otóż trąbi się i mruga światłami. Jeżeli chcesz wyprzedzić, trąb, jeżeli wyjeżdżasz z zakrętu nie zapomnij zamrugać światłami. Narzekam i narzekam na te indyjskie drogi, ale prawda jest taka, że podróżowanie tutaj to wątpliwa przyjemność, nie wspominając już o próbie przejścia przez ulicę!
Przyjrzyjmy się  jednak kolejnemu środkowi transportu: autobusowi.
Na zdjęciu wszechobecne oznaki zamiłowania hindusów do religii. Wizerunek Sai Baby, a poniżej drogowskaz do Jezusa :-)

Wracając z Goa wybraliśmy dość popularnego przewoźnika - Neeta. Sam autobus był w porządku. Nie było w nim jednak toalety. Chociaż może to i lepiej ;-) Za to siedzenia miały dość dużo miejsca
na nogi, dzięki czemu można je było bez żadnych problemów sporo odchylić i wygodnie spać.
W autobusie nie zabrakło oczywiście odtwarzacza filmów, który przez pół nocy wyświetlał hity indyjskiej kinematografii :) Jedynym minusem był fakt, że klimatyzacja była włączona na maxa i
było potwornie zimno (w nocy dostaliśmy
na szczęście kocyki!).
Nie wiem natomiast, czy są w Indiach jakieś specjalne przepisy dotyczące prowadzenia autobusu czy zmiany kierowcy po 4ech godzinach jazdy.








Nasz autobus z Panaji do Pune












Po dotarciu do celu i wyjściu z autobusu niemal natychmiast dopadli nas kierowcy tuk-tuków, czyli bardzo w Indiach popularnych auto-ryksz. Ja zwabiłam największą ich liczbę, gdyż w Indiach panuje przekonanie, że 'biały człowiek' jest zawsze bogaty. Na szczęście Pari bardzo szybko ostudził ich zamiary zarobienia na blondynce :) Tuk-tuki są w Indiach nazywane 'auto', ja zaś ochrzciłam je mianem 'grzechów motoryzacji'. To zabijacze środowiska bez katalizatorów. Są jednak dość tanie, więc i powszechnie używane. W Pune pierwszy km kosztuje 11 rupii, a każdy następny 10 rupii. Każdemu podróżującemu po Indiach polecam korzystania tylko z takich ryksz, w których kierowca zgodzi się na użycie taksometru! Sama zaś jazda tuk-tukiem po indyjskiej drodze jest niczym jazda na koniu bez siodła :) Czymże więc były moje narzekania wobec braku asfaltu na ulicy Ogórkowej! ;)


Wielu kierowców tuk-tuków żuje w czasie jazdy betel. Często są to prości i niewykształceni ludzie, więc trzeba liczyć się z tym, że taki osobnik będzie w trakcie jazdy pluł, to z lewej, to z prawej. Stąd biorą się charakterystyczne czerwone plamy na przydrożnych murach.
Można też oczywiście skorzystać z komunikacji miejskiej. Mnie jednak autobusy miejskie trochę przerażają, zresztą i tak nie pojmuję jak to tutaj wszystko funkcjonuje. Przystanki w Pune owszem czasami są (często ludzie stoją po prostu na środku bardzo ruchliwej drogi czekając na autobus), ale na żadnym nie ma nazwy, a autobusy nie mają numerów, ani jakiegokolwiek oznakowania które by mówiło dokąd zmierzają.
Optymistyczna wersja autobusu (chyba mombajskiego):


W Chennai dla odmiany numery autobusów są, nawet podświetlone w nocy, jest również krótka informacja o trasie w języku tamilskim i po angielsku. Co ciekawe są też dostępne klimatyzowane autobusy, które trochę przypominają nasze. Są one wprawdzie droższe, ale standard jazdy jest zdecydowanie lepszy.
Najpopularniejszym jednak środkiem transportu są w całych chyba Indiach motory i skutery. Ze skuterów korzystają w większości kobiety.
A to mój i Pariego środek transportu :) Bullet, super maszyna!


W mieście hindusi raczej nie korzystają z kasków, ale w ciągu dnia nie jest możliwe rozwinięcie większej prędkości niż 30-40 km/h. Trzeba się natomiast zabezpieczać przed 'pollution'. Zanieczyszczenie powietrza jest tutaj ekstremalne. Najlepiej jest założyć maseczkę ochronną, jeżeli jednak takiej się nie posiada warto chociaż zawiązać na nosie i ustach chusteczkę lub szal. Hinduski wiążą chusty na całej głowie, co przy okazji pozwala zostać fryzurze na swoim miejscu :)  

                    

Na koniec chciałabym powiedzieć jeszcze kilka słów na temat podróżowania pociągiem. W Indiach są trzy klasy: Trier AC1, AC2 i trzecia klasa, czyli sleeper. Niestety nie mam jeszcze zbyt dużego doświadczenia w tej kwesti, gdyż dotąd podróżowałam tylko pierwszą klasą. Myślę jednak, że jest to dość ciekawe doświadczenie, którym warto się  podzielić :-) Trasa jaką mieliśmy do przebycia to ok. 800 km z Pune do Madgaonu (Margao) w południowym Goa. Dworzec Główny w Pune w niczym nie przypomina wypielęgnowanych dworców w Europie. Tak naprawdę to trochę straszne miejsce wypełnione ludźmi do niemożliwości. Kiedy wchodziliśmy do budynku dworca, w bramie zauważyłam leżącego człowieka. Nie wiem czy był pijany, czy bez życia... Tutaj nikt się tym nie przejmuje i po prostu idzie dalej. Jest to przerażające, jednak taka jest tutejsza rzeczywistość.
Sam budynek dworca wygląda dość obskurnie:


Kiedy idzie się dalej na poszczególne perony, człowieka ogarnia przerażenie. Jest bardzo brudno, a osoby odpowiedzialne za czystość zmiatają wszystko na tory. Także ludzie czekający na odjazd pociągu, posilający się kupionym w pobliskim sklepiku samosa lub puri, wyrzucają wszelkie odpady prosto na tory. Na samej stacji unosi się smród odchodów i jest to niestety nieodłączna atrakcja każdego indyjskiego dworca. Przyznam szczerze, że rozpłakałam się obserwując to miejsce. Nie wiem, jak można się do tego przyzwyczaić, jak te wszystkie góry śmieci i ten okropny smród mogą nie przeszkadzać...


W Indiach fakt, że zakupiło się bilet nie znaczy jeszcze, że bilet się ma :-) Bilet musi zostać potwierdzony. Status biletu można sprawdzić na stronie internetowej lub bezpośrednio na dworcu, gdzie wywieszone są długie listy z nazwiskami zakwalifikowanych pasażerów. Nam się udało ;-)!
Na Goa podróżowaliśmy pociągiem pierwszej klasy. W środku każdy miał miejsce do spania. Przejścia i korytarze są bardzo wąskie, a toaleta, co po atrakcjach dworca mnie szczerze zdziwiło, była czysta. Sam pociąg wygląda dość skromnie, natomiast trzeba przyznać, że dobrej obsługi w nim nie brakuje. Czaj, kawa, prasa, wszelkiego rodzaju przekąski, a nawet świeżo ugotowany posiłek - to wszystko można nabyć od drobnych sprzedawców, którzy chodzą tam i z powrotem po pociągu przez całą drogę.
Kolacja czyli kurczak w pikantnym sosie pomidorowym, czapati i ryż:


Sama podróż przebiegała bardzo spokojnie i nad ranem dojechaliśmy do Madgaonu. Stacja w Madgaonie jest dużo mniejsza niż w Pune i bardziej zadbana. Teraz czekało nas już tylko ostatnie
100 km taksówką. Droga do Palolem była niesamowita. Niewielka asfaltowa ulica poprowadzona przez gęsty las, a na koniec piękna plaża, której widok niezmiernie mnie ucieszył po całonocnej podróży pociągiem :-)



sobota, 9 marca 2013

Zakupowe szaleństwo

Chciałam pisać chronologicznie, ale dzisiaj będę musiała trochę wyprzedzić fakty :-) Otóż mówi się, że Indie są tanie. Niestety będę musiała obalić ten nieprawdziwy mit! Indie nie są zniewalająco tanie, chyba, że decydujemy się na kupno towarów z ulicznego bazaru. Najpierw trzeba podzielić produkty na dwie kategorie: indyjskie i 'zachodnie'. Najzwyklejsza miotła w stylu indyjskim kosztuje kilka rupii. Natomiast taka, jaką posługuje się pewnie większość z nas, kosztuje tyle samo co porządna patelnia teflonowa! Wszelkie produkty jakie można kupić u nas w sklepach, tyczy się to zwłaszcza kosmetyków, np. szampon Loreal lub najzwyklejszy balsam do ciała Dove kosztuje tyle samo co w Polsce lub więcej. Największego rozczarowania doznałam w moim ulubionym Body Shopie, który tutaj jest droższy o przeciętnie 20zł na każdym produkcie. Rzeczy, które ja zaliczam do grupy "zachodnie" w Indiach są tak na prawdę dla ludzi zamożnych. Porównując pensję przeciętnego hindusa z naszą szybko można zauważyć, że kupienie zwykłego szamponu Loreal dość nadwyręża jego budżet. Podobnie jest z ubraniami. Sklepy typu Zara czy Promod są dostępne tak naprawadę tylko dla wąskiej grupy osób. Tutaj im osoba jest biedniejsza, tym bardziej tradycyjnie ubrana. Noszenie zachodnich ubrań i kupowanie produktów zachodnich marek to oznaka dobrego statusu. Takie osoby nie korzystają z komunikacji miejskiej, co tyczy się zwłaszcza kobiet, które odsłaniając skórę narażają się na wścibskie spojrzenia. Także wyjście do klubu aby potańczyć to przywilej ludzi bogatych w tym kraju. W pubie zaś cena za koktajl niczym nie różni się od naszych cen na krakowskim Rynku. Co do ubrań to warto porozglądać się za sklepami z odzieżą 'zachodnią', ale produkowaną w Indiach. Są one oczywiście droższe tutaj, ale ciągle jeszcze o połowę tańsze niż u nas :-) Tak więc gdy za spodnie zapłacimy w Zarze ok. 3000 rupii (ok.175zł), to w indyjskim sklepie Pantaloon tylko 1000 rupii, a zaręczam, że ich jakość będzie bardzo dobra. Wracając do produktów spożywczych to takie rzeczy jak musztarda, szynka czy czekolada, czyli produkty, których przeciętny hindus nie używa, są po prostu drogie i tym samym dostępne tylko dla nielicznych. Także ja przyzwyczajona do paróweczek, czy żółtego sera i normalnego chleba zawsze przeżywam katusze przy kasie :-) Co ciekawe, wchodząc do indyjskiego marketu, musimy oddać nasze torby do oznaczenia. Jeżeli ktoś będzie miał większy plecak, jest miejsce gdzie można go zostawić. Natomiast wychodząc ze sklepu po zrobieniu zakupów, strażnik rzuci okiem na nasze siatki i podbije paragon specjalną pieczątką. Również osoby, które niczego nie kupiły nie unikną kontroli. Większość z nas nie lubi być przeszukiwana na lotnisku, ale tutaj w Indiach taka kontrola czeka właśnie osoby bez żadnych siatek czy toreb. Wchodząc do galerii handlowych lub popularnych pubów także trzeba przejść przez bramki i pokazać zawartość torebki. Niestety w Indiach coraz to słyszy się o podłożonej bombie lub jej wybuchu. Na ulicach i w telewizji wszechobecna jest kampania przeciwko terroryzmowi. Ludzie są pouczani, żeby informować o pozostawionych przedmiotach i reagować kiedy jest się świadkiem konkretnych sytuacji. Telewizja i kino mają w Indiach największą moc edukacyjną w tym zakresie.
Na zakończenie coś niecoś z indyjskiego sklepu. Ponieważ wczoraj był Dzień Kobiet, poszliśmy z Parim na zakupy. Niestety kiedy mój mężczyzna zobaczył zawartość koszyka, przeraził się i musiałam połowę rzeczy powyciągać ;-) Chciałabym jednak pokazać wam kilka rzeczy a la Indie.


Tuniczka, czyli tzw. kurti. W Indiach mogę pozwolić sobie na noszenie jej, ale tylko w połączeniu z legginsami. Tutaj należy przykrywać nogi przynajmniej do kolan, a ponieważ jestem blondynką muszę bardzo uważać, gdyż już bez tego zwracam na siebie niechcianą uwagę.


Poniżej możecie zobaczyć salwar (w południowych Indiach nazywany chudidarem). Typowe codzienne odziennie młodych hindusek tradycyjnie noszone z legginsami (ja dobrałam różowe) lub szerokimi spodniami 'alladynkami'.

A na koniec typowa hinduska torebka, wytargowana na Goa :-)






piątek, 8 marca 2013

Doha

Coś mnie podkusiło i kupiłam bilet z 24-godzinnym transferem w Katarze. Pomyślałam, że skoro i tak będę musiała się przesiadać, to przynajmniej z tego skorzystam. Mój plan obejmował oczywiście zwiedzanie stolicy Kataru - Doha. Jednak im bliżej wylotu, tym więcej wątpliwości zaczynało mnie ogarniać. Ja, blondynka, sama w wielkim arabskim mieście. Na domiar tego nie chcąc uszczuplać moich i tak już nadwyrężonych kupnem mieszkania oszczędności, postanowiłam spędzić noc na lotnisku. Szczęśliwym trafem okazało się jednak, że moja przyjaciółka ze studiów Johanna ma dobrą koleżankę, Libankę, która aktualnie mieszka i pracuje w tym pustynnym mieście. Skontaktowała mnie z Pascale i tak zamiast bezsennej nocy na lotnisku, spędziłam cudowny czas z nową przyjaciółką. Pascale odebrała mnie z lotniska, które mogłam opuścić dopiero po wykupieniu wizy (niecałe 100zł). Muszę przyznać, że od razu przypadłyśmy sobie z Pascale do gustu. Byłam podekscytowana nowym miejscem i tym co mnie czeka w najbliższych dniach. W Doha nie ma komunikacji miejskiej i wszyscy poruszają się samochodami lub taksówkami. Są trzy główni przewoźnicy. Jeżeli nie chce się zapłacić za dużo, najlepiej jest zamówić taksówkę już dzień wcześniej jeżeli mamy konkretny termin. Podając godzinę warto wyprzedzić ją o conajmniej 20 minut, gdyż w Doha panują spore korki, a jak zdążyłam zauważyć Arabowie zbytnio się tym nie przejmują. W drodze z lotniska do mieszkania zauważyłam, że ulice miasta są bardzo czyste. Duże przestrzenie, praktycznie żadnej roślinności, tylko palmy, a w części miasta zwanej West Bay niesamowicie oświetlone wieżowce. Sam styl prowadzenia samochodu zależy od jego wielkości. Im większy samochód, tym więcej praw na drodze. Ponadto co ciekawe, Arabowie nie zdejmują folii z siedzeń. Także zaglądając do wnętrz luksusowych samochodów wszystko zastaniemy pokryte przeźroczystą folią! Spacerując następnego dnia pięknymi alejami wzdłuż morza zdziwiłam się widząc dzieci jeżdżące na rowerach w całości pokrytych folią! Przyznam, że pomyślałam, że to już przesada. Zdziwił mnie również fakt, że ulice wionęły pustkami. Pomyślałam jednak, że jest 23:00 i większość mieszkańców jest już pewnie w domach. Pascale wytłumaczyła mi, że ludzie w Doha żyją w zamkniętych "society" czyli kompleksach domów otoczonych murem z zazwyczaj jednym tylko wejściem, przy którym stoi strażnik. W środku zazwyczaj będzie basen, siłownia i gabinet kosmetyczny i może jakiś mały sklepik. W obrębie takiej society można korzystać z basenu nawet w dwuczęściowym stroju kąpielowym. Arabki jednak raczej się tej przyjemności nie oddają, jak mnie poinformowała Pascale. Do kosmetyczki natomiast nie ma wstępu żaden mężczyzna. Strefa tylko dla kobiet :-)
Tak wygląda society w której mieszka Pascale:


Jest i basen :-) Oczywiście pierwsze co zrobiłam następnego dnia to wskoczyłam w strój kąpielowy i poszłam powygrzewać się na słoneczku i popływać.


Ponieważ Pascale musiała następnego dnia iść do pracy, zamówiłyśmy dla mnie taksówkę, która miała zabrać mnie na West Bay w celu zwiedzania. West Bay jest bardzo nowoczesne. Widać, że miasto intensywnie się rozbudowuje. Wszędzie są place budowy wypełnione pracującymi na nich Filipińczykami i Hindusami.


Spacerując ulicami Doha w ciągu dnia doznałam rozczarowania. Praktycznie nigdzie nie ma chodników, a dookoła pustki! Żadnych kobiet, czasami jakiś "biały człowiek" w garniturze przemykał szybkim krokiem unikając ciekawskich spojrzeń. W czasie lunchu natomiast pojawili się robotnicy. Muszę powiedzieć, że jest to bardzo nieprzyjemny moment dla blondynki. Ciężko jest przejść obok ulicą nie narażając się na gwizdy, nachalne uśmiechy czy zaczepki. Świat zdominowany przez mężczyzn w którym biała kobieta w dżinsach i podkoszulku narażona jest na nieprzyjemne komentarze. Ja jednak nic sobie z tego nie robiłam i rozkoszowałam się słońcem i piękną pogodą :-)





Ponieważ uwielbiam morze, nie mogłam się oprzeć i podwinęłam spodnie, żeby pobrodzić w wodzie. Kiepski pomysł, który natychmiast zaowocował grupką amantów oferujących mi małżeństwo. Kobiety katarskie, które czasem przychodzą tutaj z dziećmi są całkowicie okryte. Nie wiem jak one to znoszą w tym upale. Żeby chociaż płaszcz miał jasny kolor, nieprzyciągający słońca tak jak czarny. Obserwowałam jedną z nich. Była z trójką dzieci. One biegały, bawiły się, a mama siedziała pod drzewem, widać, że umęczona gorącym powietrzem tego pustynnego kraju. Zrobiło mi się smutno. Ja nigdy nie potrafiłabym się do tego stopnia podporządkować. Ciężko jest żyć w kraju, który tak bardzo ogranicza prawa kobiet.




A tak wyglądają katarskie ryale:


Po południu spotkałyśmy się z Pascale. Czekając na nią w centrum miasta przy wejściu do dużej galerii obserwowałam ludzi. Kobiety katarskie, zgodnie z "religijnym" nakazem (którego jednak na próżno dopatrywać się w Koranie) okrywają swoje ciało długim ciemnym płaszczem, a na głowach noszą ciemny welon, który nierzadko zakrywa również i oczy. Ręce natomiast są okryte ciemnymi rękawiczkami. Czasami jednak można zauważyć ich pięknie umalowane oczy, precyzyjny makijaż, na nogach eleganckie szpilki. Do galerii przyjeżdżają samochodami. Kataryjczycy są bogatym narodem i praktycznie każda kobieta katarska ma szofera. Po skończonych zakupach podjeżdża on pod same drzwi galerii aby je odebrać i zawieźć do domu.
A ja z Pascale poszłam na pączki. W końcu to był Tłusty Czwartek :-) Pascale nasza tradycja się spodobała, więc zakupiłyśmy wielkie pudło słodkości ;-)

Wieczorem, przed moim odlotem, Pascale zabrała mnie na Souk. Dopiero tutaj poczułam klimat arabskiej kultury. Wszędzie były małe sklepiki, bazary, kawiarenki i restauracje. Okryte kobiety grały na bębnach, a mężczyźni katarscy, ubrani w białe długie szaty i turbany, palili sziszę, czyli fajkę wodną. W Doha pięć razy w ciągu dnia rozbrzmiewa z minaretów śpiew muezinów. Co ciekawe nawet w galeriach handlowych i kawiarniach wyłącza się muzykę, aby oddać należytą część Bogu.
 









 Mężczyźni w tradycyjnych katarskich strojach:


 A na zakończenie ja i Pascale :-)!!!


No i to chyba tyle ;-) Po na prawdę udanym dniu w towarzystwie Pascale udałyśmy się na lotnisko, skąd miałam dalej lecieć do Bombaju. Przygoda, przygoda, przygoda :-)!!!



czwartek, 7 marca 2013

Kierunek: Indie!

Każda, nawet najmniejsza decyzja wpływa znacząco na nasze życie. Czasami się zastanawiam, gdzie byłabym teraz, gdybym nie pojechała na studia do Berlina. Bo chyba ten moment najbardziej odmienił mój los. Do tego stopnia, że znalazłam się w Indiach. A ponieważ kraj ten i jego kultura są tak skrajnie różne od tej w której wychowywałam się ja, postanowiłam opisywać moje wrażenia z tego jeszcze ciągle dla mnie bardzo egzotycznego miejsca. Mam nadzieję, że uda mi się na tym blogu przybliżyć nieco indyjską codzienność, która tak daleko odbiega od rzeczywistości typowej produkcji bollywood.

Wszystkie zdjęcia opublikowane na blogu 'masalaola.blogspot.com' są moją własnością i nie wyrażam zgody na ich kopiowanie lub przetwarzanie.