piątek, 28 czerwca 2013

Być modną w Indiach

 
Pakując walizkę nie planowałam zabierać dużo ciuchów. Wszystkie krótkie spódniczki i bluzeczki na ramiączkach odpadają, za duży dekolt też nie za bardzo, a krótkie spodenki to tylko na Goa. Zabrałam więc tylko jedne letnie dżinsy w jasnym kolorze, dwie kolorowe długie spódnice i parę białych t-shirtów. Generalnie zbytnio nie zaprzątałam sobie głowy tym tematem, gdyż miałam ochotę na wielkie zakupy już na miejscu ;-)
Ponieważ zaczęłam moją przygodę w tym egzotycznym kraju na Goa, gdzie jest wielu obcokrajowców i obcowanie z kulturą jest utrudnione, nie przejmowałam się zbytnio obowiązkiem względnego zakrywania i okrywania. Uwielbiam słońce i najchętniej cały czas wystawiałbym się na zbawienne działanie promieni słonecznych. Kiedy więc przyjechałam do Pune, obowiązek noszenia długich spodni przy 40-stopniowym upale zwalił mnie z nóg. Teraz już po kilku miesiącach mam spore wyczucie w tych spawach i wiem, że kwestia ubioru jest bardzo zróżnicowana.
Przede wszystkim w Indiach można nosić oba rodzaje strojów: i tradycyjne i nazwijmy to nasze "zachodnie". Nie każdemu jednak dany jest ten przywilej. Rzeczywistość, pomimo zniesienia podziału klasowego, dalej dzieli społeczeństwo, także pod względem ubioru. Im osoba jest biedniejsza w Indiach, tym bardziej tradycyjnie ubrana i zaślepiona zwyczajami z przed tysięcy lat. Osoby konserwatywne, zacne matki domu, również wybierają indyjskie stroje. W południowej zaś części kraju, zwłaszcza w stanie Tamil Nadu, praktycznie nie będzie nam dane ujrzeć osoby ubranej w spodnie, czy w spódnicę i tshirt. Kobiety noszą sari, a we włosy wpinają świeże kwiaty.
Obserwując klasę średnią i oczywiście najbogatszych Hindusów przychylam się do stwierdzenia, że stroje tradycyjne są w ich wypadku raczej częścią festiwali czy ślubów. Uroczystości te, zwłaszcza indyjskie wesela służą kultywowaniu zwyczaju noszenia tradycyjnych ubiorów. Ale o tym później.
Dalsze podziały dotyczą płci. Otóż jak zaobserwowałam to przede wszystkim kobiety są strażniczkami modowych tradycji. Jestem w Indiach już od prawie pół roku i dotąd nie widziałam na ulicy mężczyzny ubranego tradycyjnie. Osobiście uważam, że jest to nader smutne, kiedy obok kobiety w sari stoi mężczyzna w spodniach i zwykłym podkoszulku. Jednak Hindusi lubują się w garniturach i wszelakiego rodzaju marynarkach. Kiedy pytam czasami, dlaczego nie noszą kurty lub śerwani, słyszę w odpowiedzi, że byłoby im niewygodnie. No cóż, wielu mężczyzn w tym kraju chce, żeby kobiety nosiły się tradycyjnie i strzegły "tradycyjnych" wartości w domu, lecz sami zwrócili swoje oczy w kierunku zachodu i na nic im kultywowanie obyczajów. Ma być im dobrze i wygodnie.
Przejdźmy jednak do kolejnego podziału. W tym kraju stroje "zachodnie" dane jest przede wszystkim nosić klasie zamożnej. Również dlatego, że są one po prostu drogie. Młodzież klasy średniej, zwłaszcza jeśli chodzi o dziewczynki, też stara się ubierać w ten sposób, ale niestety nie potrafią oni łączyć "zachodnich" ubrań ze sobą i efekt bywa często dość komiczny. Jeżeli zaś chodzi o spódniczki i krótkie sukienki, to owszem, bogate Hinduski chętnie je noszą. Generalnie zamożna młodzież ma sporo przywilejów w Indiach. Dlaczego jednak mogą pozwolić sobie na tzw. tutaj "nieskromne" stroje? Ponieważ przewożeni są z miejsca na miejsce przez szoferów, bywają tylko w bogatych klubach i restauracjach. Pewne miejsca, jak kręgielnia czy kino pvr to również miejsca do którego "zwyczajni" Hindusi nie mają wstępu. Tacy ludzie nie mają pojęcia czym są prawdziwe Indie. Żyją niczym za szklaną szybą, w otoczonych murami bogatych rezydencjach, podczas gdy ludzie umierają z głodu na ulicy. Moim zdaniem bogatej młodzieży nie interesują Indie. Zapatrzeni są na USA, na Australię, czy Niemcy. I choć nie jest to mój dzisiejszy temat to nie sposób o tym nie wspomnieć. Ja, mimo iż żyję bardzo dobrze w tutejszych warunkach, a ponad to mam białą skórę (niestety, ale taka jest rzeczywistość...) co również sprawia, że "mogę więcej", nie pozwalam sobie na spódniczki. Zrezygnowałam z tego również z tego względu, że wychodząc na ulicę jestem non stop nagabywana i lustrowana przez wścibskie spojrzenia. Hindusi nie patrzą ukradkiem, tak jak my. Oni wlepiają w Ciebie wzrok i kiedy już ich nawet mijasz, odwracają się i dalej patrzą. Jest to aspekt tego kraju, którego otwarcie nie toleruję i nie znoszę. Doprowadziło to do tego, że kiedy wychodzę sama na pole (tak, na pole ;-) najczęsciej wybieram indyjskie stroje. Tylko kiedy wychodzę z Parim zakładam czasem spódniczkę lub sukienkę.
Dzisiaj jednak chciałabym pokazać i opowiedzieć Wam kilka interesujących faktów o tradycyjnych indyjskich strojach. Choś w każdym stanie ubiór różni się od siebie, to jedną z najbardziej charakterystycznych cech wspólnych jest pomysłowy sposób noszenia pasa materiału bez szycia. Jego długość może być różna, a użyty czy to przez kobietę, czy to przez mężczyznę może być z wdziękiem udrapowany jako sari lub jako turban. Do ubiorów szytych natomiast zalicza się kurtę, luźne spodnie, śerwani, obszerną spódnicę ghaghra i oczywiście spodnie, koszule oraz wszechobecne dżinsy.
Najbardziej popularne w całych Indiach jest sari, aczkolwiek jak już wspomniałam, sposób jego drapowania różni się w zależności od regionu.
Sari jest zazwyczaj długości 5,5 metra. Owija się je w pasie, a jeden jego kraniec wkłada się w noszoną pod spodem spódnicę. Pallaw, czyli luźny kraniec, jest zaś drapowany na lewym ramieniu, albo zarzucany na głowę.

Na załączonych zdjęciach założono mi sari w najprostszy sposób. Ponieważ mieliśmy iść na wesele, o innym stroju nie było mowy. Aczkolwiek fajnie było raz w życiu spróbować czegoś nowego ;-)


Bardzo ważne są dodatki. Hinduski chętnie noszą "bangels", czyli różnorodne barnsoletki, najchętniej złote. Do tego duży naszyjnik i ciężkie kolczyki. Najlepiej złote lub platynowe, wysadzane kamieniami. Hindusi mają istną obsesję na punkcie złota. Na czole Devi przykleiła mi "bindi", które w tym wypadku jest tylko ozdobą i obowiązkowym dodatkiem do sari. Na zdjęciu ja i Shalini, kuzynka Pariego. Pana nie znam ;-)


Sari można nosić na różne sposoby. Zastanwialiście się czasem, dlaczego pallaw nigdy nie spada, ani się nie podwija? Jest przymocowany szpilkami i agrafkami do choli. Inaczej sari nie wyglądałoby tak zgrabnie ;-)
Shalini wybrała luźniejszą wersję. Jej pallaw swobodnie opada na ramieniu.
Jak już wspomniałam pierwsze fałdy sari wkłada się do długiej noszonej pod spodem spódnicy. Do tego zakłada się krótką i obcisłą bluzeczkę nazywaną "choli". Takie eleganckie, jedwabne sari wygląda pięknie. Jest jednak bardzo nieporęczne i ciężko się w nim chodzi, chociaż może to kwestia praktyki. Pamiętam, że moją pierwszą myślą było jak ja pójdę w tym ekwipunku do toalety ;-)

    Muszę dodać, że ja również "dorobiłam" się swojego sari. Choć podarował mi je kilka lat temu mój przyjaciel, nie miałam jeszcze okazji ubrania go. Musiałam za to wielokrotnie ratować je z rąk mojej mamy, która chciała z niego zrobić turkusowe zasłony ;-) Kawał dobrego materiału, jak powiedziała!

Tutaj w stanie Maharasztra kobiety noszą jednak nieco odmienny strój. Jest to 8-metrowe sari w stylu podobnym do "dhoti". Luźne fałdy sari, z przodu plisowane, są przeciągnięte w kroku i zatknięte z tyłu, co daje większą swobodę ruchów. Takie "codzienne" sari nie wygląda zbyt efektownie. Zazwyczaj zrobione jest z cieńkiej ażurkowej tkaniny lub bawełny. Jeszcze inaczej jest w Kerali, gdzie kobiety noszą sari składające się z dwóch części: "mundu", tworzącego rodzaj spódnicy, oraz "weszti", okrywającego ciało podobnie jak pallaw. Mężczyźni zakładają tylko "mundu", a na ramiona zarzucają "angawastram".
"Ghaghra" zaś to długa, plisowana spódnica, noszona w Radźastanie i Gudźaracie. Ściągana jest taśmą w pasie. Do niej kobiety zakładają choli oraz "orhni", czyli welon, którego jeden luźny koniec zatyka się za pasek, a drugim po przerzuceniu przez prawe ramię zakrywa się głowę.


Maharastrian Style
Kerala Style
Ghaghra
   
           
* Zdjęcia te pozwoliłam sobie skopiować z Eyewitness travel guide - India, Polish Edition by Hachette Polska sp. z o. o., Warszawa 2007, 2009

Kolejnym tradycyjnym i chętnie noszonym przez kobiety strojem jest tzw. "salwar-kamiz". Składa się on z szarawarów (salwar), luźnej tuniki (kamiz, choć często słyszy się też nazwę kurti) i długiego szala "dupatta". Salwar-kamiz jest codziennym strojem, popularnym w całych Indiach, a pochodzi z Pendżabu.
Mnie bardziej podoba się jego dłuższa wersja, nazywana przez dziewczyny tutaj "frog style".



Tak piękne salwar-kamiz ubiera się jednak tylko na specjalne okazje. Na co dzień
dziewczyny noszą zwykłe bawełniane kurti w połączeniu z legginsami, lub nawet z dżinsami. Do tego bardzo popularne "baletki", najchętniej z różnymi cekinami i kolorowymi wkładkami, lub klapki na delikatnym obcasie.

                                                         

Ja zamiast szarawarów wybrałam wygodne getry, które również są bardzo popularne i z powodzeniem zastępują typowe szarawary. Latem polecam jednak te drugie, gdyż lepiej sprawdzają się przy wysokich temperaturach i chronią naszą skórę przed palącym słońcem. Co do legginsów jeszcze, wybierając się do Indii lepiej kupić je w Europie. Tutejsze mają ogromne rozmiary i nawet "eski" są w pasie i na pupie dość ogromne ;-)

Na koniec czuję się zobligowana poruszyć temat męskiego tradycyjnego stroju, choć jak już wspomniałam, zdarza się go zobaczyć bardzo rzadko.


Jak widać nawet podczas "reception" (spotkania gości i młodej pary już po ceremoni zaślubin, podczas której państwo młodzi przez kilka godzin pozują do zdjęć z wszystkimi obecnymi, następnie podawany jest posiłek) większość mężczyzn ubrana jest w eleganckie spodnie i koszule.

Typowym męskim tradycyjnym strojem jest jednak "dhoti-kurta", która składa się z "dhoti", czyli przepaski na biodra, albo "lungi", przewiązanych w pasie lub przeciągniętych w kroku. Wierzchnią część zaś stanowi szyta "kurta" z długimi rękawami.


Na zdjęciu elegancka i piękna wersja tego tradycyjnego stroju. Na prawdę nie rozumiem, dlaczego panowie tak rzadko je noszą. Osobiście uważam, że dhoti-kurta jest sexy ;-)





Drugim tradycyjnym strojem męskim jest "śerwani". Na zdjęciu model w śerwani ślubnym. Widzicie długi płaszcz z kołnierzem w stójkę, który noszony jest razem ze spodniami "ćuridar", zwanymi tak z powodu przypominających bransolety "ćuri" fałdów wokół kostek.

Na koniec obowiązkowy turban, czyli chyba najbardziej popularne męskie nakrycie głowy w Indiach :-) Turban, zwany inaczej "pagari" lub "safa" to zręcznie udrapowany na głowie, nie zszywany pas materiału. Sam styl i kolor turbanu nie jest tyle przejawem mody, co oznaką statusu społecznego, religijnego, kastowego oraz regionalnego.

Na zdjęciu z lewej patriarcha z Dźodpuru.                  
Turbany z Radźasthanu są nierozerwalnie związane z kulturowym etosem kraju,
Indyjski muzułmanin w topi
natomiast w Pendżabie turbany sikhów są oznaką przynależności do stanu wojskowego. W połowie XIX wieku szczególnie w muzułmańskich dworach popularne stało się  "topi". Po dzień dzisiejszy mężczyźni noszą gładkie lub ozdobne topi. Niektórze praktykują ten zwyczaj każdego dnia, inni tylko w meczetach lub podczas świąt.




Studiując w Berlinie nie tylko poznałam ludzi z całego świata, ale i mieszkalismy razem w akademiku poznając nawzajem nasze kultury i obyczaje.

Baljit pochodzi z Pendżabu i jest sikhiem. Nosi więc tradycyjny
turban i brodę. To zdjęcie zostało zrobione podczas spotkania pożegnalnego przed powrotem Baljita do Indii. Mieszkał z nami
ponad rok, był moim bezpośrednim sąsiadem (drzwi w drzwi)
i zawsze umilał nam poranki indyjskim czajem i śpiewaniem bollywoodzkich hitów pod prysznicem ;-)

To były na prawdę świetne czasy.
Jeden z najmilszych okresów w moim życiu :-)

Mam nadzieję, że udało mi się przybliżyć Wam trochę modę indyjską!


wtorek, 25 czerwca 2013

Monsunowa pora

Zanim przyjechałam do Indii byłam przekonana, że monsun to ulewne deszcze, które przez pewien okres czasu utrzymują się absolutnie bez przerwy. W tej świadomości utrzymywały mnie zdjęcia i filmy na kanale discovery ukazujące zalane ulice indyjskich miast. Rzeczywistość jednak znowu mnie zaskoczyła i postanowiłam opowiedzieć Wam kilka faktów o monsunie.
Pora monsunowa obejmuje lipiec, sierpień i podobno większą część września. Tutaj w Pune ulewy rozpoczęły się jakieś dwa tygodnie temu. W tej części Indii deszcz nie leje jednak bez przerwy. Przez pierwsze dwa tygodnie ulewa zaczynała się koło południa i trwała 3-4 godziny. Dzień zaczynał się słonecznie i dopiero później niebo zasnuwało się chmurami. Teraz deszcz leje z niewielkimi odstępami prawie cały czas, po czym nastaje kilka dni slonecznych i bardzo gorących. Z każdym dniem jest coraz bardziej parno i duszno, wilgotoność powietrza jest bardzo wysoka i w końcu po około 4ch, 5ciu dniach spada wyczekiwany deszcz, który utrzymuje się koło 3ech, 4ech dni. Temperatury raczej nie spadają poniżej 22 stopni C, ja przyzwyczaiłam się jednak po fali letnich 40 stopniowych upałów i teraz przy 25 stopniach chodzę w kurtce :-)
Samą porę monsunów Hindusi utożsamiają ze zjawiskiem magicznej przemiany całej ziemi. Słowo monsun pochodzi od arabskiego mausim (pora) i oznacza wiejące w południowej Azji wilgotne wiatry. W Indiach niczego nie wyczekuje się tak bardzo jak corocznych ulew. Zresztą miesiące lipiec i serpień, czyli sawan bhadon opiewane są w pieśniach i poezji jako czas odrodzenia i nadziei. W codziennym życiu "monsunową radość" widać wraz z pierwszymi kroplami deszczu, kiedy to dorośli wychodzą na balkony, wystawiając twarze do deszczu (tak właśnie jest!), a dzieci wybiegają na pole, żeby bawić się w strugach wody i kałużach, ciesząc się niczym my z pierwszego śniegu.
Najobfitsze ulewy wystepują na południu Indii, zwłaszcza w regionach nadbrzeżnych i na północnym wschodzie. Mniejsze opady są na północnych równinach, jednak utrzymuje się tam dość wysoka wilgotność powietrza i wysoka temperatura. Pune jest generalnie świetne jak chodzi o klimat. A wieczorami jak to mówią Hindusi pobłogosławione bryzami. Także nie jest tak źle! :o)

FRO czyli jak przebrnąć przez urzędzniczą machinę absurdu w Indiach

Raczej nikt z nas nie lubi załatwień w urzędach. I choć czasy się zmieniają, miejsca te wciąż kojarzą nam się z gderliwymi urzędniczkami, które popijając kawę "nie mają czasu", masą nikomu niepotrzebnych papierów i strasznemu: "brakuje Pani zaświadczenia/pieczątki..." ;-) No cóż, urzędy na świecie mają swoją specyfikę, a ja chciałabym dzisiaj opowiedzieć Wam co nie co o Foreigner's Office w Pune, czyli biurze, gdzie obcokrajowcy mogą załatwiać swoje sprawy. Podejść było kilka, więc przekonałam się, że to nie złośliwość losu postawiła mnie przed takimi, a nie innymi sytuacjami, lecz tutejsza rzeczywistość ;-)
Ponieważ zostaję w Indiach jeszcze około roku postanowiłam ubiegać się o wizę rodzinną. Zebrałam wszystkie potrzebne dokumenty (a nawet i te niepotrzebne), a ponieważ Pari był właśnie na wyjeździe służbowym w Delhi poprosiłam Mr. Pai'a o towarzyszenie mi podczas mojej pierwszej przeprawy w FRO. Już na samym wejściu trochę się zdziwiłam, gdyż Mr. Pai'owi nie pozwolono wejść tą samą bramą. Żebyście lepiej mogli zrozumieć sens tego przepisu, postanowiłam zamieścić uproszczony schemat budynku FRO :-)


Otóż okazało się, że do tego samego budynku hindusi nie mają prawa wchodzić tą samą bramą co obcokrajowcy. Muszę przyznać, że mnie to trochę oburzyło, gdyż zasada ta nie ma żadnego praktycznego zastosowania. Mr. Pai musiał znowu obejść cały budynek, żeby dostać się do środka. Ponadto w zeszycie przy wejściu musiałam uzupełnić w tabelce moje dane, a więc: imię, nazwisko, pochodzenie, kraj, numer telefonu, adres w Indiach, godzinę i podpis. W samym biurze jak zwykle nas przeszukano. To znaczy Pani Hinduska otworzyła moją torebkę, spojrzała co jest w środku (dodam, że wszystko było przykryte moim szalem, który był upchany u góry) i stwierdzając chyba, że nie jestem niebezpieczna, zostałam zwolniona z dalszej kontroli. Słowo "Informacja" w FRO mogłoby się równać słowu "antyinformacja". Ten punkt biura można, a nawet trzeba ominąć bo już zupełnie nie będziemy wiedzieli o co chodzi ;-)
Kiedy więc zobaczyłam spore przeszklone biuro pełne penitentów, tam właśnie się udałam. Okienko nr. 1. "Przepraszam, chciałabym złożyć papiery o dependent visa." "What?" Ja: "Family Visa, mój mąż jest obywatelem Indii." Ona: "Okienko nr. 3". Przy okienku nr 3, ja: "Dowiedziałam się, że mogę złożyć u Pani dokumenty potrzebne do dependent visa." Ona: "Whaaaat?" Ja: "Obecnie przebywamy z mężem, obywatelem Indii tutaj w Pune i chcialabym przedłużyć wizę" Ona: "X visa. Okienko nr 4". Przy okienku numer 4, wyczerpana mówię: "Chciałabym złożyć papiery o zmianę wizy na X visa" Pani w okienku: "Ostatnie okienko". Udajemy się więc do okienka nr 7, a tam pada odpowiedź: "Nie da się. Niemożliwe".
Pełna jeszcze dobrych chęci tłumaczę Pani Urzędniczce, że owszem, da się. Że przed przyjściem tutaj miałam przyjemność telefonować z ambasadą Indii w Warszawie i tam otrzymałam potrzebne informacje. Czyli udać się do FRO, złożyć papiery i dać sobie wbić pieczątkę do paszportu. Pani kazała mi się więc udać do gabinetu Pana Joshi (przy okazji, wszystko w biurze dla obcokrajowców jest opisane w hindi, na szczęście trochę jeszcze pamiętam pismo devanagari), godziny przyjęć 10:30-12:30. Tutaj muszę znaznaczyć pewien ważny fakt. W Indiach nie istnieje coś takiego jak godziny urzędowe. Każdy przychodzi kiedy chce, byle nie w porze lunchu. Tak więc Mr. Joshi był właśnie gdzieś i musieliśmy na niego czekać. Pojawił się dopiero po półtorej godziny. Hindusi zwracając się do urzędników są bardzo grzeczni: Good Morning Sir, How are you Sir, look Sir, I am sorry Sir. Niestety urzędnicy traktują ich na prawdę bardzo brzydko. Nie wiem czy to jest regułą wszędzie, ale słuchając jak Mr. Joshi zwracał się do Mr. Pai'a coś się we mnie zagotowało. Generalnie podejście pierwsze zakończyło się fiaskiem, a ja między innymi dowiedziałam się, że następnym razem muszę wziąć ze sobą Pariego.
Podejście drugie. Niestety i tym razem nie udało nam się nawet złożyć papierów. Mądrzejsi udaliśmy się od razu do ostatniego okienka i tym razem Pani zechciała zająć się moją sprawą, dowiedziałam się jednak, że muszę zebrać cały plik dokumentów (o których wcześniej nie było mowy) i przynieść je w teczce A4. Musiscie wiedzieć, że tzw. "okienka" w FRO to biurka, także kiedy składacie papiery lub dowiadujecie się w swojej sprawie kilka głów innych oczekujących umila sobie czas słuchając uważnie i zaglądając w wasze papiery. Najbardziej jednak rozbroił mnie kolejny incydent. Pari potrzebował zaświadczenia, że jest obywatelem Indii (wcale nie żartuję! :-) Udał się więc do odpowiedniego okienka gdzie Pan Urzędnik otoworzył jego paszport niefortunnie na niemieckiej wizie. "Jak to, kya hogaya? Nie wygląda to jak indyjski paszport Sir!" Pari bez mrugnięcia okiem wyjaśnił, że to jest wiza i otworzył paszport na właściwej stronie. Fakt faktem wtedy zwątpiłam i wstąpił we mnie prawdziwy duch walki.
Podejście trzecie. Ostatnie podejście było już bardzo stresujące i denerwujące. Ponieważ obcokrajowców tak nie obszukują wzięłam plecak z laptopem i dokumentami i udałam się do mojego wejścia. Okazało się, że z plecakiem wejść nie mogę, bo tak. Pobiegłam więc z powrotem do wejścia dla Hindusów i oddałam Pariemu plecak. W środku przejęłam plecak znowu i złośliwie przespacerowałam się koło mojej bramy dla obcokrajowców. No co, kto by się powstrzymał ;-) W środku Pani Urzędniczka kiedy już nas zobaczyła westchnęła tylko i odebrała od nas teczkę z papierami grubości mojej pracy magisterskiej. "No, teczka nie taka jak powinna być". Pytam więc już z agresorem w głosie, co jest nie tak, bo teczka jest A4 i zamykana jak prosiła. A bo kolor nie ten i firma nie ta. No tak, nie ma żadnych standardów, ale czegoś się trzeba trzymać. Absurd goni absurd. Niestety okazało się, że nasza C-Form, czyli address proof (zameldowanie) jest niekompletna. Ja będąc na wizie turystycznej do 180 dni nie mam obowiązku żadnej rejestracji. Ale C-Form wymaga tego ode mnie w ciągu pierwszych 48 godzin od zamieszkania. Problem w tym, że nie wystarczy rent agreement, czyli umowa najmu mieszkania. Właściciel mieszkania, które my wynajmujemy przebywa w Dubaju, a my nagle dowiedzieliśmy się, że musi stawić się w FRO osobiście. Już sam fakt, że musieliśmy zdobyć podpis pana Mirchandiego na C-Form utrudnił sprawę do tego stopnia, że dopuściliśmy się drobnego oszustwa, ponieważ podpisany skan przyszedł za późno i na złym druku. Znowu wylądowaliśmy na dywaniku u Mr. Joshi'ego. No i kolejne zabawne przesłuchanie. Mr Joshi to me: "Czy Pani jest studentką?" Ja: "Nie, proszę Pana, skończyłam już studia. Jestem w Indiach na wizie turystycznej." Pan Joshi: "Czy pracuje Pani tutaj w Pune?" Ja: "Nie, proszę Pana, jestem na wizie turystycznej." Pan Joshi: "Accha, accha, czy prowadzi Pani jakiś biznes?" Ja: "Nie, proszę Pana, jak już wspomniałam przebywam na wizie turystycznej w Indiach". Tak sobie rozmawialismy około 10 minut, a potem pan Joshi zgodził się, żeby jakiś przyjaciel właściciela, pana Mirchandiego, zjawił się i zeznał przed nim, że na prawdę mieszkam z Parim w tym mieszkaniu. Potem mielismy jeszcze pójść po pieczątkę do okienka nr.3 i moglam składać moje papiery. Zadzwonilismy po agenta przez którego wynajęliśmy mieszkanie, zgodził się być przyjacielem. A że jest naszym sąsiadem to widuje mnie prawie codziennie. Kiedy nasz świadek się zjawił, ja pobiegłam do mojego wejścia, które w rezultacie okazało się zamknięte. Wróciłam więc do chłopaków i próbowalismy wytłumaczyć, że to jest bardzo ważne, że moja wiza wygasa za dwa dni, że (tutaj magiczne nazwiska gbura Joshiego) na nas czeka. Nie, jest Przerwa Obiadowa, Oni też są TYLKO ludźmi i, że mam czekać do 15ej. Pariemu jednak udało się w końcu przejść. Pan Joshi siedzial w fotelu rozparty i oglądał ściany. Odpowiedź była krótka: nie, kategorycznie mają czekać do 15ej. W końcu nadeszła magiczna godzina, znowu pobiegłam do mojego wejścia, świadek nasz złożył swój podpis wraz z każdą możliwą informacją. Teraz musieliśmy się udać do okienka nr 3, które jest poza obrębem FRO, zaraz przy wejściu dla hindusów. Niestety nie pozwolono mi wyjątkowo wyjść, wróciłam więc znów do mojego wejścia, po pieczątkę i z powrotem do Pani Urzędniczki w biurze. Wszystko to trwało około 6 godzin. Nie wiem dlaczego już pierwszego dnia nie otrzymałam dokładnej informacji i spisu dokumentów jakie miałam przynieść. Nie wiem, dlaczego nikt nic nie wie i nie wiem, czy złożyłam papiery o właściwą wizę. Wiem tylko, że przed wejściem do FRO siedziała biala dziewczyna z plecaczkiem i widać było, że miała zapłakane oczy. No tak. Co, jeżeli zamiast torebki używasz plecaka, musisz coś ważnego załatwić, ale nie możesz wejść. Ja już po wszystkim byłam bardzo zdenerwowana. Zmusiłam jeszcze Panią Urzędniczkę o podpisanie i pieczątkę, że tego i tego dnia, takie, a takie dokumenty złożyłam. Nigdy nic nie wiadomo. Kultura w urzędzie to względne pojęcie. Opisałam tą sytuację przede wszystkim dla tych, którzy kiedyś będą musieli zmierzyć się z indyjskim urzędem. Lepiej wiedzieć co nas czeka! Niestety rzeczywistość jest mocno przygnębiająca. W Indiach, prawdopodobnie z powodu wysokiej liczby ludności są niezliczone ilości bezsensownych stanowisk. Na przykład przy wejściu dla Hindusów stało dwóch policjantów z karabinami, którzy bronili wykrywacza metalu, jeden policjant siedział przy biurku, dalej policjantka otwierająca i zamykająca zeszyt odwiedzin i w końcu 6 policjantek dzielnie grających w pasjansa na komputerze, mających sprawdzać plecaki i torby przybyłych. Dziesięć osób, a wydajność pracy zerowa. Natomiast załatwienie prostej sprawy urasta do rangi mocnego przedsięwzięcia. Jedno mogę powiedzieć: słowo "biurokracja" nabrało dla mnie nowego znaczenia!

środa, 5 czerwca 2013

Kulinarnie!

Dzisiaj "co nie co" na temat dość obszerny, czyli kuchnia indyjska. Wiekszość z was pewnie za nią przepada - aromatyczne sosy, przyprawy, egzotyczne składniki do których nasze podniebienia nie są przyzwyczajone. Kiedy byłam jeszcze w Europie, zwłaszcza będąc na studiach w Berlinie i w rodzinnym Krakowie przeszłam przez większość lokali oferujących dania kuchni indyjskiej, które owszem były bardzo bardzo smaczne, tylko tak naprawdę niewiele miały wspólnego z prawdziwą, tradycyjną kuchnią. Myślę, że może to być spowodowane dwoma czynnikami. Hindusi jedzą kilka posiłków dziennie, a na obiad zazwyczaj coś wegetariańskiego. Dopiero ostatni wieczorny posiłek jest zazwyczaj wzbogacony o mięso lub ryby. Niestety rzeczywistość jest taka, że zwykłe, przeciętne rodziny nie mogą sobie pozwolić na kupowanie mięsa codziennie, więc potrawy bazują na jednym, dwóch rodzajach warzyw i milionie przypraw. Kiedy codziennie próbowałam lunchu moich kolegów i koleżanek z pracy byłam zadziwiona, a oni zaszokowani moimi posiłkami. Ja też często, zwłaszcza tutaj, gotuję różne gravy czy mój ulubiony sambar, tylko z tą różnicą, że są to dość zróżnicowane i bogate w składniki odżywcze posiłki. Typowy zaś lunch moich znajomych z pracy składał się z kilku placuszków roti i na przykład poszatkowanej papryki z przyprawami, lub sam szpinak z ryżem. My w Europie jemy dość obfite obiady, zupa, drugie danie, na koniec coś słodkiego. Także tutejsze przyzwyczajenia pewnie nie każdemu przypadłyby do gustu. Drugim czynnikiem natomiast jest ostrość potraw. Jedzenie tutaj w Indiach jest chyba z 10 razy ostrzejsze niż to serwowane nam w indyjskich restauracjach ;-) I nawet kiedy proszę o specjalną, mało ostrą wersję, dostaję coś palącego moje podniebienie. Dzisiaj już wiem, że trzeba zawsze podjadać jogurt, tutejszy curd, lub popijać mleczne mango lassi :-) Lody na deser też się świetnie nadają do zneutralizowania ostrości kapsaicyny. Spróbujcie indyjskich pistacjowych lodów Kulfi!
Myśląc o kuchni indyjskiej należy pamiętać, że jest ona ogromnie zróżnicowana i same przyzwyczajenia smakowe są różne w każdym stanie. W Europie najbardziej popularna i lubiana jest kuchnia pendżabska. Mnie najbardziej do gustu przypadła natomiast kuchnia Indii południowych. Również ostra, ale dużo w niej potraw bazujących na kokosie i lekkich chutney.
Coś, co musicie spróbować będąc w Indiach koniecznie to Dosa. Kiedy otworzycie menu w dowolnej restauracji ogarnie was przerażenie: 80 różnych rodzajów dosy, a w nazwy praktycznie takie same :-) Najlepiej jest zamówić plain dosa, która będzie serwowana z sambarem i kokosowym chutney. Palce lizać!


Na zdjęciu dosa domowej roboty z pomidorowym chutney i ziemniaczkami :-) Dosa to po prostu cieńkie "naleśniki" wyrabiane ze sfermentowanej mąki ryżowej i soczewicy. Brzmi może niezbyt zachęcająco, ale warte grzechu! Zazwyczaj je się ją na śniadanie.
Bardzo popularne w kuchni południowych Indii są również Idli. Je się je zazwyczaj na śniadanie, mogą być jednak podawane też jako przękąska w ciągu dnia. Wyglądają jak małe bułeczki i są wyrabiane z mąki ryżowej, chyba też sfermentowanej. Podawane najczęsciej z sambarem i chutneyami.


Idli to te białe placuszki ;-) Do nich zielony i kokosowy chutney. A na talerzu ponad to Wada, czyli przybierająca kształt pączka mieszkanka ziemniaczków, soczewicy, cebulki, kolendry i innych przydających smaku składników. Podawane oczywiście z uwielbianym na południu sambarem i chutney.
Słodka mieszanka obok to podobno indysjka hałwa (niestety zapomniałam nazwy). Bardzo słodka, z orzechami i z pewnością z ghee. Dość smaczna, podawana na ciepło ;-)


Te słodkości to rozsławione poprzez filmy Bollywood Laddu, których rodzajów i smaków są niezliczone ilości. Mnie przypadły do gustu te niesmażone w oleju, bakaliowe. No i mój ulubiony Mysore, czyli indyjska wersja krówki, słodka jak nieszczęscie i na bazie ghee, ale pyszna! Warto się połakomić ;-)


Tak wygląda dość typowa indyjska kolacja. Ryż, lub roti (na południu zwane fulką), chicken lollipop, jajko i lekkie gravy z kapustki. Kiedy jest się w Indiach warto spróbować wypiekanych w piecu tandoor chlebków Naan, najlepiej z masłem i czosnkiem, a do tego smaczne gravy. W Indiach menu dzieli się na veg i non-veg, a same nazwy potraw zależą od jej składników. Np. Alu Methi, czyli jak ostatnio się dowiedziałam Alu z Methi ;-) Najprościej mówiąc ziemniaki w sosie z Methi, które smakiem i wyglądem przypomina szpinak, jest jednak bardziej gorzkie. Alu Gobi to ziemniak i kalafior, a Palak Paneer to ser przypominający Tofu w szpinaku. Także z pomocą słownika można to jakoś ogarnąć ;-)
Hindusi, choć ich kraj słynie z herbaty, nie mają w zwyczaju picia jej w takich ilościach jak my Europejczycy. W pracy wszyscy patrzyli na mnie zdziwieni kiedy wyciągałam swoje torebki Twiningsa i plasterek cytryny. Kiedy wytłumaczyłam im, że pysznie jest dodać zamiast cukru odrobinkę soku z maliny lub porzeczki stwierdzili, że wywar jest niesmaczny i gorzki ;-) Indyjski czaj pije się towarzysko i w małych ilościach. Jest on bardzo słodki i mleczny w smaku.


Przygotowanie czaju jest bardzo łatwe. Gotujemy w garnku wodę, ścieramy odrobinę imbiru, dodajemy kardamon. Nasz czaj możemy wzbogacić o odrobinę cynamonu i goździki. Po kilku minutach dodajemy sypaną herbatę, zaparzamy, a na koniec dodajemy taką samą ilość mleka jak wcześniej wody. Nie zapominamy o cukrze, sporo! Zagotowujemy delikatnie i voila! Hindusi, przynajmniej w Maharastrze lubują się w listkach herbaty marki Brooke Bond, ja za nią nie przepadam, jednak smak samej herbaty ginie trochę w ogromie przypraw, więc nie musi to być najlepsza herbatka.
Na koniec tego smakowitego tematu chciałam wam pokazać jeszcze w jaki sposób podawany jest posiłek po ceremoni ślubnej, lub tzw. Reception.


Najpierw dostajemy nasz bananowy liść. A potem to już tradycyjnie: roti, tutaj paneer w pomidorowym sosie, papad, kokosowy chutney, kurczak w chili, uwielbiane w indiach pikle (różne warianty z mango, a nawet rybne), ryż i coś słodkiego. Muszę powiedzieć, że jedzenie było okropnie pikantne i palące i niestety nie dane mi się nim było nacieszyć, ale tak właśnie jedzą hindusi :-)

Na sam koniec chciałabym podzielić się z wami jednym z moich ulubionych przepisów na Prawn Curry, wersja prawie oryginalna ;-) Z czasem będę dodawać przepisy na coś oryginalnego i smacznego i bardzoooo indyjskiego!

Prawn Curry
Co potrzebujemy:
- krewetki, duże, oczyszczone
- 4-5 pomidorów
- 4 ziarna kardamonu
- mała pałeczka cynamonu
- 4 goździki
- pasta imbirowo-czosnkowa
- 1 duża cebula
- mieszanka przypraw garam masala
- kolendra (zarówno świeża jak i suszona)
- kurkuma
- chili powder
Chyba nic nie zgubiłam ;-)

Najpierw obieramy cebulkę, kroimy według uznania, ale polecam w jak najmniejszą kosteczkę. W międzyczasie przez 30 sekund prażymy na oleju kardamon, cynamon i goździki, po czym dodajemy skrojoną cebulkę i dusimy przez jakieś 3, 4 minuty. Kolejnym obowiązkowym krokiem jest dodanie pasty imirowo-czosnkowej (jedna-dwie łyżeczki). Mieszamy zamaszyście i dusimy aż ulotni się zapach czosnku. Dopiero wtedy dodajemy łyżeczkę płaską garam masali, jedną kurkumy, jedną kolendry suszonej, pół łyżeczki chili i dusimy dalej. Najważniejsze jest, żeby nie za szybko dodać wszystkie składniki. Aromaty muszą się wyzwolić i przegryźć, dopiero wtedy uzyskamy super efekt. Po około 7 minutach dodajemy odrobinę wody i podduszamy kolejne 4-5 minut. W międzyczasie robimy puree z pomidorków. Jak nie macie blendera to można przeciąć na pół i zetrzeć na tarce. Dodajemy starte pomidory, wodę (na oko, żeby było nie za gęste i nie za wodniste) i krewetki. Krewetki warto zamarynować wcześniej w jogurcie naturalnym i odrobinie kurkumy - można też dodać sól od razu lub też na koniec gotowania razem z pieprzem. Przykrywamy i dusimy ostatnie 15 minut od czasu do czasu mieszając. Jeśli woda zbyt odparuje i sos będzie za gęsty to można dodać odrobinę więcej, według uznania, a same pomidorki można też wzbogacić odrobiną skoncentrowanego przecieru. Curry podajemy z ryżem (u nas najlepszym wyborem będzie basmati) i dekorujemy świeżo posiekaną kolendrą. Smacznego :-)!!!


Na zdjęciu moje krewetkowe curry z ryżem na typowym plastikowym indyjskim talerzu :-)