środa, 25 września 2013

Droga, którą idę

My Polacy mamy to już chyba we krwi, narzekamy na drogi, a zwłaszcza na nasze polskie. A ja dzisiaj odejdę od tego stereotypu i opowiem kilka faktów o drogach indyjskich. Drogach, które wzbudzają we mnie sporo emocji, bo nie umiem na nie patrzeć inaczej, niż przez pryzmat naszych dróg europejskich. A to przecież zupełnie inna bajka.

Opowiem dzisiaj o drogach w Maharastrze, na Goa i w stanie Tamil Nadu. A zacznę od Pune, gdzie miałam szczęście mieszkać przez ostatnie osiem miesięcy. Każdy, kto nigdy wcześniej nie był w Indiach może przeżyć lekki szok, gdyż przyzwyczajony do stałych reguł panujących na drodze, teraz będzie musiał się zmierzyć z totalnym chaosem. Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że nie panują tutaj żadne zasady. Nie jest to jednak zgodne z prawdą, bo chociaż nie prowadzi się tutaj samochodu w podobny sposób jak u nas, to jednak jakoś trzeba sobie radzić. Weźmy typową miejską przelotówkę, po trzy pasy w każdym kierunku. W Indiach panuje ruch lewostronny, który choć nie zawsze przestrzegany, jest pierwszą i najważniejszą rzeczą na drodze. Czasami na jezdni namalowane są pasy, tych jednak jak gdyby nikt nie zauważał, więc niewiele jest z nich pożytku. Zazwyczaj pomiędzy oba pasami jezdni znajduje się pomalowany w żółto-czarne pasy krawężnik, który ma być przeszkodą w zjechaniu na pas w przeciwnym kierunku. Kiedy jednak takiego krawężnika nie ma, żeby nie stać w korku, Indusi wyprzedzają inne samochody na prawym pasie, jadąc w ten sposób pod prąd. Ponieważ infrastruktura dróg nie wydaje się być mocno przemyślana, toteż często, kiedy trzeba zjechać do jakiegoś konkretnego miejsca, które znajduje się po przeciwnej stronie jezdni, a kolejny zjazd jest za 2 kilometry, Indusi wybierają opcję "pod prąd". Stąd nierzadkim widokiem są zwłaszcza motory, ale i samochody osobowe jadące bokiem jezdni w przeciwnym kierunku.
Na indyjskich drogach nie ma znaków drogowych, żadnych zasad pierwszeństwa (oprócz chyba tej jednej, że kto ma większy samochód, ten lepszy), zasad mijania, nic z tego. Są za to tablice informacyjne, które są dla mnie fenomenem. Na takich tablicach znajdziemy różne przestrogi, takie jak: "Use water and electricity cautiously", albo "Don't drink and drive", lub "Please follow the lane discipline". Być może w takich miastach jak New Delhi są znaki drogowe, ale ani w Pune, ani w Chennai ich nie uświadczyłam. Indusi jeżdżą więc jak im w duszy gra, a gra różnie. Bo nawet jadąc nie trzymają się konkretnego pasa, to zjadą w lewo, to w prawo, a nie zawsze włączają kierunkowskaz dający nam o tym znać. Częstym zjawiskiem jest wystawianie ręki, sygnalizujące o zmianie kierunku, zwłaszcza w dużych pojazdach takich jak lori czy autobusy. Często siedzi tam dodatkowa osoba, która wychyla się z autobusu dając znać kierowcy czy może jechać, czy też nie. Jak jednak ustrzec się przed wjechaniem w pojazd przed nami samochodem osobowym lub na motorze? Otóż trąbić. Indusi trąbią ciągle, bez przerwy i na każdą okazję. Kiedy chcą wyprzedzić, zjechać, a nawet w korku. Indyjska ulica to kakofonia klaksonów, biada więc tym, którzy mieszkają zaraz przy ulicy. Ja trąbienia nie lubię, bo po pierwsze jadąc na motorze co klakson podskakiwałam ze strachu, że ktoś w nas wjedzie, a potem jak już się przyzwyczaiłam, to złościł mnie brak kultury na drodze. Weźmy na przykład przejście dla pieszych. Jeżeli już jest, kierowcy nie przejmują się nim i często pomimo zielonego światła i czekających ludzi przejeżdżają spokojnie nic sobie z tego nie robiąc. Przekroczenie indyjskiej ulicy graniczy z cudem, przynajmniej dla mnie. W większości miejsc nie ma jednak żadnych przejść, ani świateł i trzeba sobie radzić samemu, czyli przebiegać w momencie kiedy na drodze znajduje się jak najmniej samochodów, co przy natężeniu ruchu w Indiach sprawdza się chyba tylko w nocy. Indusi sobie z tym jakoś radzą, ja tego nie potrafię po dzień dzisiejszy. Przyznaję się bez bicia, nie umiem przejść sama przez ulicę. Nawet kiedy już uda mi się na niej znaleźć, żaden z pędzących samochodów ani myśli, żeby przyhamować. Kierowcy trąbią za to niemiłosiernie, a ty przecież już stoisz na środku ulicy i nie masz możliwości ruszyć się ni to w przód, ni w tył. Kiedy jest czerwone światło i akurat ma się szczęście trafić na przejście dla pieszych, to i tak samochody na nim stoją, więc zwyczajnym obrazkiem jest tłum ludzi lawirujący pomiędzy samochodami, czy to na pasach, czy w trakcie ruchu na drodze. 
Często na różnych skrzyżowaniach stoją dzieci, które żebrzą od samochodu do samochodu, od rykszy, do motoru. Jest to straszne, obserwować te wybiedzone, brudne i głodne dzieci, ale kiedy raz się da, to one to zapamiętują i kiedy znowu się zatrzymasz możesz być pewien, że obejdzie Cię cała gromadka, która stoi dookoła, patrzy i czeka na pieniądze. Dzieci te są wyuczone, że najlepiej podchodzić do białych ludzi, bo oni zawsze coś dadzą. Często widziałam jak matka na mój widok popychała dziecko w moją stronę, żeby wyżebrało choć parę rupii. Zdarzało się również, że gromadka bosych dzieci podbiegła do mnie, wyrwała mi z rąk mirindę i próbowała otwierać torebkę z której wystawało pudełko z samosami. Jest to przerażające, a wymiar tego procederu ogromny. I wierzcie mi, kiedy spotka się z czymś takim na żywo, to serce się kraje.
Przyznam szczerze, że często się zastanawiałam i próbowałam doszukać się jakichkolwiek oznak pomocy ze strony rządu. Podobno dostaje się specjalne kartki na tańszą żywność, trzeba je jednak przedłużać po okresie sześciu miesięcy, co wiąże się z załatwieniem sprawy w urzędzie, przejściem przez biurokratyczne piekiełko i często na pierwszej książeczce ulgowej się kończy. Przez cały ten okres nie dostrzegłam nawet jednego pracownika socjalnego, ale może się mylę. Raz tylko ktoś zapukał do nas i twierdził, że zbiera pieniądze na rzecz biednych dzieci. Przestrzegano mnie wtedy, że te pieniądze nigdy do dzieci nie trafią, więc zrezygnowałam. Choć z pewnością istnieją w Indiach prawdziwe fundacje, które pomagają biednym. 

Wracając do dróg, to nie można pominąć asfaltu. A ten zwłaszcza w mieście usłany jest dziurami i dziurzyskami małymi i dużymi. Także trzeba bardzo uważać, zwłaszcza jadąc na motorze. Oczywiście, w indyjskich miastach są lepsze i gorsze dzielnice, jak wszędzie, ale tutaj standard dróg, przynajmniej w Pune, jest podobny. Co jednak odróżnia "lepszą" ulicę, to fakt posiadania chodnika. Chodnik to rzecz ekskluzywna, choć Indusi nawet jak mają możliwość skorzystania z niego, to i tak często idą ulicą. Ten fakt jestem w stanie bardzo dobrze zrozumieć, gdyż stan chodników pozostawia wiele do życzenia, ale zawsze to bezpieczniej. Zapytałam kiedyś znajomego, skąd ta niechęć Indusów do chodników, a on odpowiedział: "Jak Ci się raz zapadnie nasz chodnik pod nogami, to zrozumiesz". Na szczęście mi się nie zapadł, ale przyjemności ze spacerów po mieście, przyznam szczerze, że nie odczuwałam ani przez chwilę mojego pobytu w Pune. Co jest też niestety plagą, przynajmniej w tym mieście, to skracanie sobie korka właśnie dzięki chodnikowi. Nie ma znaczenia, czy są na nim ludzie. Kierowcy motorów wjeżdżają na chodnik, trąbią na przechodniów, żeby Ci zeszli im z drogi w ten sposób omijają korki. Niestety proceder ten jest mocno rozpowszechniony w Pune.

To jeden z chodników w mojej dzielnicy Viman Nagar. To bardzo dobra dzielnica w Pune, choć niestety jedna rzecz jest wspólna dla większości miejsc w Indiach, a w szczególności dróg. Śmieci. Niestety nie ma tutaj dbałości o miasto, a ulice są okropnie brudne i zaśmiecone. Próbowałam się dowiedzieć, jakie kroki podejmuje rząd, żeby zapobiec dalszemu zaśmiecaniu Indii, co z pewnością nie wpływa na ich turystyczny image. Ale i tutaj nie znalazłam odpowiedzi. Wygląda na to, że jedyną oznaką zainteresowania problemem są słynne tablice umieszczone przy drodze: "Keep Pune clean and green". Brakuje też koszy na śmieci, chociaż nie jestem przekonana, że i one by coś pomogły. W rozmowie ze znajomą zapytałam jej, czy nie przeszkadza im taki straszny brud, przecież można by było zadbać o okolicę w bardzo prosty sposób. Wina została zrzucona na ludzi niewykształconych, co jest moim zdaniem kompletną bzdurą. Jeden z moich znajomych, dobrze wykształcony, który był na stypendium w Berlinie, na to samo pytanie zrobił mi wykład o recyklingu, o tym, że to wszystko wina rządu i ludzi biednych, po czym dopił swoją coca-colę i rzucił puszkę na ziemię. Rzuciłam wtedy tylko ironicznie, że powinien puszkę zgnieść, zanim ją wyrzuci. Zrobiło mu się głupio, ale taki przykład daje sporo do myślenia. Inna koleżanka potwierdziła, że to brak edukacji w szkołach na ten temat i brak wyrobionych nawyków jest problemem, a to, że zarząd miasta zupełnie nie troszczy się o takie rzeczy to już inna sprawa.

W Pune już legendą owiana jest komunikacja miejska. Wspominałam już, że autobusy nie są oznaczone i, że są mocno zaniedbane. Widziałam kiedyś autobus ze zbitą przednią szybą, lecz kierowcy zupełnie to nie przeszkadzało. Zupełnie inaczej w Chennai, autobusy były względnie zadbane i czyste, posiadały numery i trasy wyświetlone, lub opisane, a nawet autobusy klimatyzowane, które były dostępne za troszkę wyższą cenę biletu, ale nie dużo. W Pune niestety sprawa wygląda tragicznie. Pozytywnie jeśli pomyśleć, że w ogóle jeżdżą autobusy, lecz ciężko z nich skorzystać takiej osobie jak ja, która nie mówi w marati, gdzie nie ma przystanków, ani tras, ani nawet numerów autobusów, opisanych w widocznym miejscu. Nawet Indusi mają z tym sporo problemów. Kwestia przystanków jest dla mnie mocno prowokacyjna. Są to umowne miejsca, czasem zdarzy się wiata, nie są one natomiast opisane. Co mnie mocno złościło to fakt, że na jednej z ruchliwszych i większych ulic Pune, na MG Road, ludzie stali bezpośrednio na środku jezdni, gdzie w momencie gdy autobus przejeżdżał, machali aby się zatrzymał. Z tym faktem do końca nie mogłam się pogodzić, bo to po prostu jest niebezpieczne. Dlaczego nikt z tym nic nie robi, to jest dla mnie coś, czego w Indiach nie pojmuję. W każdej dyskusji na ten temat były narzekania, ale i stwierdzenie, że nie ma co walczyć, bo i tak wszelkie urzędy miejskie są skorumpowane i nic z tego nie będzie. A wyjść, strajkować, próbować walczyć o lepsze jutro? Też nie, bo nikt nie może sobie pozwolić na stratę wypłaty tego jednego dnia, lub nawet pracy. 
Kiedy przyjechałam do Pune, pośrodku MG Road były budowane wiaty autobusowe, często albo nie było tam nikogo, albo robotnicy leżeli w cieniu i spali. Nie wiem od kiedy tam już stały, ale Pari mówił mi kiedyś, że już kiedy przyjechał do Pune, prawie 7 miesięcy przed mną, już tam były, w tym samym nietkniętym stanie. Wiaty więc powoli rdzewiały i nic się z nimi nie działo. Kiedy wyjeżdżałam nic się nie zmieniło. Podobnie było z asfaltem dookoła naszej society. Kiedy przyjechałam cała lewa część drogi była rozkopana, robiono coś z rurami, prawdopodobnie z kanalizacją bo zapachy były przednie. Po około czterech miesiącach zjawili się inni robotnicy - musicie wiedzieć, że w Indiach kobiety uczestniczą w pracy. Przy takiej małej drodze nie ma do dyspozycji maszyn, wszystko robią ludzie. Kobiety noszą na głowach asfalt w workach, mężczyźni ręcznie ubijają mieszankę i rozkładają na jezdni, a później posypują kamieniami. Niestety daje to efekt placka asfaltu rzuconego na drodze, na którym można sobie zawieszenie urwać ;-)

Sporo osób często ze śmiechem pyta mnie, czy to prawda, że w Indiach można spotkać na drodze krowy. Jasne, że można :-) Jest ich sporo, nawet w miastach, a i zdarza się, że drogę przetnie nam spory byk. Krowy są też stałym elementem plaż! 
Można spotkać też mnóstwo kóz, a nawet świni, które żerują w odpadkach. Niestety święte krowy też często żywią się śmieciami. Zdarzyło mi się zobaczyć na drodze wielbłądy, które są z pewnością świetną opcją na dziurawe drogi ;-) Był też słoń, ale dowiedziałam się, że jest to chwyt dla turystów. Chwyt, nie chwyt, ale jest radość, kiedy wyprzedza się słonia :-)!
Indyjskie drogi są bardzo specyficzne i zwłaszcza jeżeli wybieramy się na wycieczkę wypożyczonym samochodem, warto przestawić się i spróbować na to przygotować. Warto też wybrać się za dnia, gdyż w nocy robi się na prawdę niebezpiecznie. Indusi jeżdżą bardzo szybko, a w nocy na drogach pojawiają się też lori, autobusy i większe samochody ciężarowe, w których kierowcy, takie odnosiłam czasami wrażenie, nie ściągają nogi z gazu. 
Jak jednak zachować się, kiedy zatrzyma nas policja, a robi to często bez powodu. Z moich doświadczeń chodzi przede wszystkim o danie jakiejś skromnej kwoty, łapówki. Jeżeli więc mimo posiadania wszelkich dokumentów policjant dalej nie chce nas puścić, można wręczyć mu 100, 200 rupii i będziemy wolni, dopóki nie zatrzyma nas kolejny patrol. W Pune zazwyczaj stali w tym samym miejscu, więc można było się przygotować. Trochę trudniej jest samochodem osobowym, ponieważ często ustawiane są bramki na drodze w taki sposób, że każdy samochód musi powoli przejechać koło policjantów. 
W Indiach nie jest dozwolona jazda samochodom w każdym stanie. To znaczy, że jeżeli ma się rejestrację z Tamil Nadu, a podróżuje po Maharastrze, to na bank będziemy zatrzymani. Wtedy może uratować nas specjalny podatek, który płaci się za korzystanie z dróg w innym stanie. Mało kto go jednak płaci, ponieważ chodzi o sporą kwotę. Bezpieczni są posiadacze żółtych tablic rejestracyjnych, tzw. AIP (All India Permit). Są to jednak zazwyczaj samochody dostawcze, lori, autobusy i taksówki. 
Taksówki to bardzo dobry sposób podróżowania, ważne jest jednak aby wynająć ją w dobrej agencji, lub sprawdzonej, żeby było bezpiecznie. Mamy wtedy kierowcę, która zna teren i umie prowadzić po indyjskich drogach. A to ułatwia sprawę, bo w Indiach jest bardzo słabe, albo żadne oznakowanie kierunków. Często też jest złe. Natomiast pytając o drogę tubylców, warto zapytać przynajmniej trzech różnych osób, ponieważ Indusi nawet jeżeli nie znają kierunku, to i tak coś nam doradzą. Dlatego warto się upewnić. 
Powinnam jeszcze wspomnieć co nie co o tym jak zdaje się na prawo jazdy w Indiach i tutaj znowu posłużę się przykładami z Chennai i z Pune. Mój Pari na praktycznym teście siedział w samochodzie wraz z instruktorem i z dwoma innymi chłopakami. Prowadziła zaś dziewczyna wybrana z tej grupki przez instruktora. Zdała ona, więc zdali wszyscy. Znajomy Irańczyk, która mieszka w Pune już od kilku lat, zdawał najpierw egzamin teoretyczny. Są do tego odpowiednie automaty, a na czytniku i na ekranie z przodu sali wyświetla się pytanie, które dodatkowo odczytuje instruktor. Potem instruktor przechodził przez pokój i zaznaczał dobre odpowiedzi. Na egzamin praktyczny znajomy pojechał jeszcze tego samego dnia własnym samochodem. Jako, że akurat nie było wolnego auta, instruktor poradził, że mogą przejechać się jego Suzuki i tak kolega zdał. Był tym zresztą ogromnie zszokowany, bo Iran znany jest z bardzo restrykcyjnych przepisów. Ja nie zdecydowałam się w końcu na egzamin, a mocno mnie kusiło zrobienie uprawnień na skuter, który w Indiach jest bardzo praktyczny. Jeździłam więc bez prawka. 
Bardzo duża część populacji korzysta z jednośladów, mężczyźni z motorów, a kobiety właśnie ze skuterów. Nie jest widokiem niezwykłym obraz rodziny jadącej na motorze. Prowadzi tata, z przodu na baku siedzi małe dziecko, z tyłu bokiem żona w saree, trzymająca w ramionach zawiniętego w chusty niemowlaka. 

Mam nadzieję, że udało mi się choć trochę przybliżyć Wam realia indyjskich dróg. Myślę, że warto się na to psychicznie przygotować, aby złagodzić szok :-) A na koniec kilkanaście zdjęć dróg właśnie, które uwielbiam robić.

W drodze do twierdzy w Sinhgadzie
 

 
 Lonavala
 
Na Goa - Palolem (pow.)
W Chennai, dawnym Madrasie
 

 

 
W Chennai, w drodze...
 

 
 Most w Pune

Tańce ślubne na drodze
 

Viman Nagar 
 

  

Airport Road / Military Area



 

MG Road
 

Pune, gdzieś w centrum miasta...


Viman Nagar w Pune
 

 

* Wszystkie zdjęcia zamieszczone na moim blogu są moją własnością i zabrania się ich kopiowania bez mojej wiedzy i zgody!

wtorek, 24 września 2013

Zatrzymana

O moich ostatnich wizytach w FRO pisałam w lipcu i od tego czasu ciągle jeszcze moja sprawa nie została rozwiązana. Nie wiem ile godzin spędziłam w tym urzędzie, ale teraz już na spokojnie i bez stresu mogę opisać ostatnie wydarzenia. Przez kolejny miesiąc wzywana byłam do doniesienia kolejnych i kolejnych dokumentów, także nic się nie zmieniło. Miałam donieść tłumaczenia przysięgłe, oczywiście, pozałatwiałam wszystko w Polsce, zapłaciłam za to mnóstwo pieniędzy, ale pani w urzędzie zarządziła, że to mają być pieczątki indyjskie. Potem padło na mojego męża, który miał zaprezentować jakieś papiery ze szkoły i mnóstwo innych zupełnie w tej sprawie zaskakujących dokumentów. Ale wszystko przynosiliśmy, dokładaliśmy do teczki i powoli przybierała ona rozmiary "Potopu".
Mnie najtrudniej było zaakceptować to, w jaki sposób byłam traktowana przez urzędników. Kiedy przychodziłam z Parim, przedstawiałam dokumenty, opisywałam problem, wtedy pan urzędnik patrzył na mojego męża i pytał w czym problem, albo informował mnie, że kobieta nie powinna przynosić wstydu mężowi i mówić kiedy nie jest o to proszona. Różne podobne sytuacje, które wyparłam już ze swojej pamięci, przydarzały nam się przy każdej wizycie w FRO. Przyznam, że byłam już tym mocno zmęczona, ale i zła, bo przez brak pieczątki w paszporcie nie mogłam podjąć pracy, przedłużyć ubezpieczenia, czy założyć konta w banku. Dwie fajne propozycje pracy, gdzie mogłabym nie tylko zdobyć doświadczenie, ale i pracować zarówno po niemiecku, jak i w języku, który uwielbiam, czyli po hiszpańsku, musiałam przekładać, aż wreszcie pomimo pozytywnego feedbacku zostałam poinformowana, że jak tylko dostanę pieczątkę, to mnie przyjmą. Tylko kiedy to miało nastąpić?
Dni mijały, a moja sprawa nie posuwała się naprzód. Mocno zrezygnowana postanowiłam iść w końcu do FRO i zapytać ile kosztuje "exit permission" i jakie dokumenty należy złożyć, żeby je dostać. Pani poinformowała mnie o kwocie, która jak się później dowiedziałam była o 30$ wyższa niż rzeczywisty koszt exit wizy. Po mniej więcej tygodniu ta sama urzędniczka zadzwoniła do mnie i zapytała się, kiedy przyniosę bilet, żeby złożyć podanie o exit. Grzecznie więc jej wytłumaczyłam, że przyszłam wtedy tylko aby zapytać się o koszta i nie wyrażałam żadnych chęci braku kontynuacji w aplikacji o x wizę. Pani się rozłączyła, bo w Indiach, a przynajmniej w Pune tak to już jest, że jak nie potrafi się odpowiedzieć na pytanie, albo nie jest się zainteresowanym kontynuowaniem konwersacji, to się rozłącza. Co ciekawe to dotyczy również rekruterek, które często dzwoniły, przedstawiały siebie i ofertę w hindi, a kiedy pytałam, czy możemy przejść na angielski rozłączały się. Pamiętam też sytuacje, kiedy dzwonili do mnie z różnych firm z ofertami sprzedaży i na moje pytania skąd mają moje wszystkie dane osobowe, rzucano słuchawką na widełki. W Indiach nie ma ustawy o ochronie danych, więc gdziekolwiek je zostawicie, możecie być pewni, że zostaną sprzedane. Ja raz tylko wpisałam się z prawdziwymi danymi do książki wejść i wyjść w FRO.
A wracając do mojej przygody z wizą, podobny telefon od tej samej urzędniczki dostałam jeszcze dwa razy i znowu wytłumaczyłam jej, że tylko pytałam o cenę. W ten sposób minęły kolejne 3 tygodnie, a ja dalej nie wiedziałam na czym stoję. Zadzwoniłam więc do FRO i zapytałam, czy moja teczka na pewno jest już w Delhi. Zapewniono mnie, że wszystko w porządku, ale jakoś nie dawało mi to spokoju i następnego dnia znowu wybraliśmy się do naszego ulubionego urzędu. Kiedy podeszłam do biurka od razu zobaczyłam moją teczkę, nietkniętą leżącą pomiędzy innymi teczkami i dokumentami. Minęło siedem miesięcy odkąd byłam w Indiach, a ja nadal nie miałam papierów i wizy... Płakać mi się zachciało, bo zrozumiałam, że i za miesiąc nie będę mogła podjąć pracy i podjęłam decyzję o wyjeździe. Załatwienie X wizy w Polsce przez ambasadę w Warszawie zajmuje dwa tygodnie. Tylko dwa tygodnie od złożenia dokumentów...
Oczywiście, żeby zaaplikować o exit permission, również trzeba złożyć teczkę z całą masą dokumentów. Chcieliśmy więc wyciągnąć je z tej nietkniętej teczki, ale nam nie pozwolono. Musieliśmy wykonać nowe kopie, kupić nową teczkę i napisać nowe podania. Po trzech dniach, średnio 4 godziny każdego dnia, dostałam pieczątkę exit permission. Zapytałam czy to już wszystko, czy coś jeszcze. Odpowiedź była przecząca. Pari chciał jeszcze zabrać naszą teczkę, której proces oczywiście został anulowany, ale nie wydano nam jej.
11 września miałam wylot z Bombaju do Doha. Parę wskazówek dla osób, które będą miały okazję podróżować z Chattrapathi Shivaji International Airport. Są tam przepisy antyterrorystyczne, które zabraniają przebywania na lotnisku wcześniej niż 4 godziny przed odlotem. Do tego czasu nie zostaniemy na nie wpuszczeni. Wtedy możemy udać się do poczekalni, na którą znowu można wejść nie wcześniej niż 6 godzin przez odlotem, inaczej trzeba się zaopatrzyć w specjalny bilet, który kosztuje 70 rupii. Odprawa trwa bardzo długo, także dwie godziny mogą nam nie starczyć. Zwłaszcza przy przeprawie przez Bureau of Immigration gdzie średnio stoi się w kolejce około godziny. Ja przyjechałam do Bombaju taksówką koło godziny 9ej wieczorem i do północy czekałam w poczekalni. Byłam okropnie głodna i zmęczona i nie mogłam się doczekać kiedy przejdę przez BOI i zjem coś w strefie bezcłowej :-) Ale niestety okazało się, że tak łatwo nie będzie. Dałam celnikowi mój paszport i exit permission, a on pyta, gdzie jest reszta dokumentów. Na moment mnie zamurowało, chwila, jakich dokumentów. Z FRO - pada odpowiedź. Ale przecież ja nie dostałam nic więcej. Okazało się, że FRO w Pune powinno mi było wydać moje podanie, które powinni opieczętować i jeszcze ich potwierdzenie na piśmie, że wszystko jest w porządku. Zostałam więc zatrzymana na lotnisku. Policjant zabrał mnie do małego pokoju, gdzie siedzieli jacyś mężczyźni, którzy wyglądali dość podejrzanie i nie mówiąc poszedł. Czekałam tak około pół godziny i zaczynałam się mocno denerwować, bo mój lot miał start za półtorej godziny. Zaczęłam więc pukać i stukać i wreszcie ktoś się pojawił. Nic mi jednak nie wytłumaczono, ani nie powiedziano co dalej. Byłam zmęczona, głodna i przerażona całą tą sytuacją i rozpłakałam się. Nie zrobiłam przecież nic złego. Chyba moje łzy poruszyły tego policjanta, bo wziął ode mnie paszport i gdzieś z nim zniknął. Po około 40stu minutach pojawił się znowu i powiedział, że rzeczywiście, zaszła pomyłka, ale nie mam dokumentów, więc nie mieli wyjścia. Byłam zszokowana, przecież to FRO jest odpowiedzialne za to, ja nie wiem jakie oni mają mi wydać dokumenty. Miałam pieczątkę i zapewnienie, że to wszystko i byłam przekonana, że nie będzie problemów. W odpowiedzi na to policjant kazał mi się bardziej troszczyć o moje sprawy i ich pilnować. Byłam zdruzgotana. Już dawno tak się nie czułam... Dostałam swój paszport i pobiegłam do odprawy.
Przy odprawie dla kobiet było bardzo "wesoło". Celniczki cały czas się wygłupiały i śmiały. Jedna z osób przede mną zapytała jednej z nich, czy ma wyciągnąć laptopa, czy zostawić w plecaku. Kiedy odchodziła, celniczka pokazywała za nią jakieś miny. Ja już o nic się nie pytałam, tylko przeszłam dalej. W trakcie obszukiwania, kiedy stałam za parawanem, druga celniczka rzuciła we mnie gumowym wężem, kobrą i bardzo ją to bawiło.
W końcu jednak przedarłam się przez wszystkie kontrole i mogłam coś zjeść. Rzuciłam się więc na kurczaka z KFC, tak o 4tej nad ranem :-) Dalej podróż potoczyła się już przyjemnie. Miałam szczęście i dostałam upgrade do biznes klasy. Byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa, ponieważ nigdy nie leciałam, ani pierwszą, ani biznes klasą, a pracując wcześniej w liniach lotniczych wiedziałam, że nie zdarza się to zbyt często.
W Qatar Airways w większości maszyn zamontowany jest system rozrywki, na którym można oglądać filmy, śledzić tor lotu, czy słuchać muzyki, ale w biznes klasie do dyspozycji mamy bardzo duże monitory, do których jest pilot, więc nie trzeba się schylać ;-) Miejsca na nogi jest więcej niż potrzeba, a ustawienie siedzenia można było zmieniać w pięciu miejscach, nie wspominając już o urządzeniu do masażu pleców :-) Trudno się więc dziwić, że zaraz po zjedzeniu startera przed śniadaniem i wypiciu kawy, przykryłam się kocem i zasnęłam. A obudziłam się dopiero kiedy samolot lądował. No i tak przespałam swoją pierwszą w życiu biznes klasę ;-)

czwartek, 5 września 2013

Fair and lovely?


Reklama wybielającego kremu "Fair&handsome" wywołała burzę. A to za sprawą gwiazdora bollywoodzkiego kina Shahrukh Khana i kontrowersyjnej treści spotu, w którym aktor zapewnia nas, że jasna skóra jest gwarancją sukcesu. Jak to możliwe, że w kraju, gdzie tak duży procent osób ma ciemniejszą karnację, panuje tak zauważalny brak tolerancji? Choć mogłoby się tak wydawać, obsesja na punkcie jasnej skóry nie jest produktem naszych czasów. W 1978 roku firma Unilever wypuściła na rynek pierwszą serię kremów marki "Fair&lovely" adresowanej do kobiet. Szybko okazało się, że był to strzał w dziesiątkę i kopalnia złota. Ponad trzydzieści lat później, w 2010 roku, rynek indyjskich kremów wybielających był już warty 432 miliony dolarów. Ale to nie wszystko: jak pokazują statystyki ostatnich lat zapotrzebowanie na tego typu produkty rośnie każdego roku o 18%! Tylko w zeszłym roku Indusi zużyli 233 tony kremów wybielających, na które wydali więcej pieniędzy niż na coca-colę. Szybko zorientowano się, że nie tylko kobiety chcą mieć jasną skórę, dlatego w 2005 roku firma Emami stowrzyła nowy produkt "Fair&handsome", przeznaczony strikte dla mężczyzn. Obecnie na rynku dostępna jest cała gama produktów, począwszy od kremów wybielających, poprzez żele do twarzy i do ciała, na płynie do higieny intymnej kończąc. I już nie tylko indyjskie firmy mają w tym swoje udziały, ale i światowe marki takie jak Garnier czy Nivea. Obserwując skalę tego fenomenu trzeba sobie jednak zadać pytanie, jakie ma on znaczenie dla indyjskiego społeczeństwa. 

"I'm a young Indian woman and I am all to familiar with this. When I was born, lots of relatives (excluding my parents, who don't really mind what skin colour I was or now) gushed at the fact that I was very very fair (when I was a baby I had the whitest skin). 

As time went by I got tanned though not much by my face. Even today some relatives would recall how fair I was as a baby. 

I'm quite annoyed at that since I don't want to be known to everyone as "the girl with the fairest skin when she was a baby." I'm so much more than that. I'm just glad not everyone thinks that these days but it still happens and I don't like it at all." alicialouisexo


Kiedy wychodzi się na ulice indyjskiego miasta, zewsząd atakują nas billboardy, z których znakomita większość reklamująca kosmetyki, usługi dentystyczne czy nawet ubrania posługuje się zdjęciami zachodnich modelek, dziewczyn o jasnej karnacji i blond włosach. Induski natomiast są na nich rozjaśniane. Ja zapytałam o to moje koleżanki z pracy, które zawsze chętnie prawiły mi komplementy na temat mojej nieopalonej białej skóry. Dziewczyny często podkreślały, że osoby z ciemniejszą karnacją nigdy nie wyjdą za mąż, a jeżeli tak się stanie to nie będą miały dobrego męża. Drugim najczęściej powtarzanym argumentem na rzecz jasnej karnacji był fakt, że osoby ciemniejsze są uważane za biedniejsze lub gorzej wykształcone. Jedna z koleżanek opowiedziała mi natomiast o swoim braciszku, który ma 10 lat i jest często prześladowany z powodu swojej ciemnej skóry. Dlatego już od 6ego roku życia stosuje kremy i zabiegi wybielające, a przed pójściem do szkoły nakłada specjalny puder. Chłopcy podali mi inny przykład: jeżeli w grupie dziewczyn będzie jedna, która ma jasną skórę, to na pewno zaprosiliby ją na kawę. Dziewczyny dodały na to, że jaśniejsze osoby często zachowują się, jak gdyby były lepsze od innych. 
Kiedy skończyliśmy dyskutować doszłam z przerażeniem do wniosku, że obsesja na punkcie jasnej skóry to już nie tylko temat ściśle kosmetyczny i związany z kanonami piękna, ale fakt, który przekłada się na życie osobiste. Postanowiłam to sprawdzić i zarejestrowałam się na znanym portalu matrymonialnym. I rzeczywiście, w 99% ogłoszeń zaraz po wykształceniu pojawiało się życzenie posiadania bladolicej panny młodej. Przerzuciłam kilka kanałów telewizyjnych i nie mogłam znaleźć nawet jednej audycji, gdzie Indusi mieliby naturalny odcień skóry. A filmy bollywood? Przecież sam Shahrukh Khan, gwiazda "Fair&handsome" ma dość ciemną skórę, a jednak na ekranie przeważnie jest blady. Podobnie jest z Aishwaryą Rai, która przecież jest piękną kobietą, byłą Miss World! Im dłużej się zastanawiam nad tym fenomenem, tym bardziej go nie rozumiem. Ktoś mógłby powiedzieć, że my Europejczycy opalamy się. Jednak u nas nikt nikogo nie dyskryminuje z powodu braku opalenizny, nie jest to również temat, który wywołuje kontrowersje takie jak w Indiach. 
Coś jednak ruszyło sumienie Indusów. W 2009 roku Women of Worth rozpoczęły kampanię "Dark is beautiful", której mentorką jest gwiazda filmowa Nandita Das. 

"I want people to be comfortable in their own skin and realise that there is more to life than skin colour." Nandita Das

Kampania ta kwestionuje przekonanie, iż piękno indyjskiej kobiety jest określane poprzez odcień jej skóry. Takie przesłanie, kształtowane przez postawy społeczne i dodatkowo wzmacniane przez media jest przyczyną korozji własnej wartości niezliczonych dziewcząt i kobiet. Dlatego mocno popieram ruch Nandity Das, który ma na celu nie tylko prowokować, ale i inspirować zmiany tradycyjnych postaw, wyobrażeń i definicji piękna. 
Bo przecież każdy z nas jest wyjątkowy, nie dzięki kolorowi naszej skóry, ale dzięki naszym działaniom i sercu jakie mamy dla innych ludzi :-)